Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

SZLIFY

Do pierwszego klapsa było jeszcze trochę czasu. Kręciłem się w kieracie między szkołą i treningami. Pewnego dnia mój wykładowca filozofii, prof. Zdzisław Morawski, wziął mnie na stronę:

Gratuluję panu sukcesu, panie Danielu. Ale nie Popioły i nie ta rola będzie dla pana najważniejsza... Gratuluję, że przez rok czy półtora będzie pan przebywał w towarzystwie jednego z największych intelektualistów w Europie – Andrzeja Wajdy. Będzie miał pan kontakt z nim i z jego otoczeniem: pisarzami, poetami, reżyserami. Niech pan nie zmarnuje tego czasu, bardzo pana proszę.

Nie bardzo jeszcze wiedziałem, co Morawski miał na myśli. Fakt, że jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć siedziałem przy jednym stole z przyjaciółmi Wajdy – Jerzym Andrzejewskim, Tadeuszem Konwickim, obydwoma Brandysami, Andrzejem Żuławskim – nie przemawiał do mnie za bardzo. Cóż, ludzie jak ludzie... Opinię Morawskiego doceniłem dopiero później.

Bo Wajda na planie nie sprawiał wrażenia intelektualisty, lecz raczej artysty intuicyjnego. Prawdziwy intelektualista jawił mi się wtedy jako człowiek w grubych szkłach, który mądrze mówi o Prouście czy Senece lub wiedzie skomplikowane analizy sytuacji politycznej. Nie sądziłem, że intelektualistą jest ktoś taki jak Leon Schiller, który podobno wciąż mówił „dupa” i „kurwa”, a kiedy przychodziło mu wyrazić jakąś opinię, to dopiero wtedy odkrywał wszystko, co ma w głowie. Potrafił dotrzeć do sedna każdej sprawy: tak ją oświetlić, że wszystko, co dawniej wydawało się trudne i skomplikowane, staje się proste i oczywiste. Taki jest Wajda! Obojętne, o czym mówi: czy o historii kraju, czy o życiu pojedynczego człowieka, czy o kolorze światła padającego na ścianę... – on się na tym zna!

W czasie Popiołów Wajda nie traktował mnie oczywiście jak równorzędnego partnera. Dominował, onieśmielał, lecz bardzo szybko schylał się podawał rękę i czuło się, że to nie tylko szef całego tego interesu, ale także przyjaciel.

Jeszcze nie odważyłbym się powiedzieć:

Kurczę, Andrzej, nie masz racji – co mi się później wielokrotnie zdarzało.

Czemu tak myślisz? – odpowiadał na planie kolejnych filmów. – A jak ty to widzisz? Rozmawiał tak ze wszystkimi współpracownikami. Był reżyserem i to on nadawał filmowi

ostateczny kształt, on potrafił tchnąć weń wielkość. Ale liczył się ze zdaniem innych. Andrzej wówczas może nie zdawał sobie sprawy, że jestem człowiekiem – choćby czasami

– myślącym, ale ja też tego specjalnie nie eksponowałem. Raz: wtedy starałem się więcej słuchać, niż zabierać głos, dwa: instynktownie wytwarzałem w sobie antyciała przeciwko kruchości psychicznej i wrażliwości. Grałem przecież Rafała, nieokrzesanego chłopca z Sandomierskiego.

– Powieść pewnie przeczytałeś już tam i z powrotem – powiedział mi Wajda. – Musisz wiedzieć, że Żeromski jest pisarzem wielkiego umysłu, ale mniej sugestywnym psychologiem niż na przykład Sienkiewicz. Przeczytaj jeszcze raz „Potop”. Rafał jest dokładnie tą samą postacią co Kmicic, tylko o 10 lat młodszy. Kmicica jeszcze nie mógłbyś zagrać, ale spróbuj sobie wyobrazić, że jesteś jego młodszym bratem.

Dopiero po kilku tygodniach zrozumiałem, że prof. Morawski miał rację. Nie tylko miałem się znajdować w sercu dziewiętnastowiecznej literatury; nie tylko miałem mieć do czynienia z historią, którą uwielbiam, a książki Mariana Brandysa i Pawła Jasienicy czytam z pasją; nie tylko miałem tym żyć, ale naprawdę w tym żyłem. Prawie nie zsiadałem z konia, prawie bez przerwy nosiłem ten sam mundur, który z dnia na dzień powinien być coraz bardziej przepocony i ukurzony. A do tego jeszcze obracałem się wśród wybitnych ludzi. Andrzej Brzozowski, autor znakomitych filmów dokumentalnych, w Popiołach razem z Żuławskim asystent reżysera. Żuławski – byłem przekonany, że zostanie wielkim reżyserem i chyba trochę się

39

pomyliłem... Jerzy Szeski, scenograf, kostiumolog, w ogóle geniusz nie tylko swojego zawodu, późniejszy mój przyjaciel. Oni wszyscy pracowali obok mnie, prawie przez dwa lata oddychaliśmy tym samym powietrzem... To nie była tylko moja szkoła aktorska, lecz przyspieszony uniwersytet w każdej dziedzinie. Uczyłem się, jak chodzić przed kamerą, jak współżyć z innymi ludźmi, jak pojmować politykę, historię, każdy rodzaj sztuki. Tego wszystkiego tylko w minimalnym stopniu miałbym szansę nauczyć się w szkole teatralnej.

TRAFNY WYBÓR

Już po paru dniach zdjęciowych narozrabiałem w jakiejś knajpie, chyba w Spatifie. Poszło o panienkę, pobiłem się z kimś... Doszło to do produkcji, dalej – do reżysera.

Ten pański pupilek wywołał skandal. W tym czasie mój partner z planu, Boguś Kierc, który grał Cedrę, w hotelowej kuchni upiekł ciasto i przyniósł je na plan.

No, proszę – śmiał się Wajda. – Jak dobrze obsadziłem role:

Rafał bije się w Spatifie, a Cedro piecze tort...

ANDRZEJ WAJDA: Kierc był introwertykiem, wszystko „odgrywał” do środka, ale mało z tego było widać na ekranie. Inteligent, poeta... tylko że to wszystko nie ma żadnego znaczenia, ważny jest talent aktorski. Daniel miał ten talent w nadmiarze, jeśli w ogóle można tak powiedzieć.

Kierc – moim zdaniem – został wspaniale obsadzony. Ten sam charakter co Cedro: spokój, opanowanie, intelekt. To była jego pierwsza rola filmowa i bodaj ostatnia. Potem wybrał poezję.

A ja już wówczas czułem, że Rafał to nie wszystko. Psychicznie byłem przygotowany do dalszych ról. Umiałem zachwycić się Eliotem i Przybosiem, a jednocześnie bywało, że biłem się na ulicy – niekoniecznie o dziewczynę. Używałem życia hotelowego, ile wlazło. Przesiadywałem wieczorami w Spatifie i „Grand Hotelu”, poznałem Wojtka Frykowskiego, z którym natychmiast się skumałem. Po pracy zbieraliśmy się w „Honoratce”, kawiarence w pobliżu Piotrkowskiej, do której przychodzili studenci i wykładowcy szkoły filmowej. Przeistaczałem się w gwiazdorka filmowego, ale – jak sądzę – nie wynikało to z pychy czy próżności. Już prędzej z radości, które niosło ze sobą moje nowe życie.

Żegnałem się z „Grand Hotelem” jak z domem rodzinnym, gdy ekipa jechała do Walewic, kręcić sceny spod Raszyna. W hotelowej kawiarni zostawiałem śliczną kelnereczkę, w „Honoratce” mówiłem „do widzenia” jednej dziewczynie, a w Spatifie – drugiej. I dalej – do tylnozaworowej warszawy, która zawiozła nas na skraj świata, czyli do walewickiego dworku. Mieszkałem przy jakiejś rodzinie masztalerskiej, oczywiście natychmiast się zakochałem. Wiedząc, że Pola Raksa nie dla mnie, nie mając pieniędzy na kosztowne choć ekscytujące wyprawy do „Grand Hotelu”, wszystkie swoje uczucia skierowałem w stronę szczupłej, ładnej szatynki, wspaniale jeżdżącej konno córki dyrektora stadniny, Dorotki. Z tej platonicznej miłości śmiali się Żuławski i Kostenko, którzy kilka dni wcześniej złożyli swoim kobietom (Żuławski – Basi Baranowskiej, a Kostenko – Poli Raksie) śluby wierności. Obaj nawzajem mieli się pilnować przed grzesznymi myślami... Wszyscy mieliśmy po dwadzieścia lat, braliśmy udział w wielkim filmie, u boku wielkiego reżysera, w środku wielkiej historii i literatury. Czegóż więcej mogliśmy żądać od życia?

40

„SPOPIELAŁE” KOBIETY

Bardzo szybko zorientowałem się, że Wajda i księżniczka Elżbieta, czyli Beata Tyszkiewicz, mają się ku sobie. Pozostało mi więc tylko zostać ich wiernym przyjacielem i ewentualnym gorylem... Marzyłem bowiem, że – być może – będę mógł pokazać Beacie, jaki jestem odważny. Wracamy, powiedzmy, razem z restauracji, nagle jakiś łobuz nas napada! Już ja bym mu pokazał... I jej – do czego jestem zdolny w obronie ukochanej kobiety, nie mojej wprawdzie, ale mojego mistrza i przyjaciela. Tyszkiewicz była wówczas prawdziwą gwiazdą. Przyjaźń, którą mnie darzyła, bardzo mnie nobilitowała i jako artystę, i jako mężczyznę. To, że stałem się potem ojcem chrzestnym ich córki Karoliny, było dla mnie całkiem naturalne.

BEATA TYSZKIEWICZ powie później w wywiadzie dla „Przekroju”: Olbrychski to partner naprawdę niezwykły: o ogromnej wyobraźni, wielkiej spontaniczności reakcji. Ma on jeszcze jedną cechę, którą u partnerów filmowych spotykam dość rzadko: ogromny respekt dla partnerki. Na ogól nawet w scenach, których ostateczny efekt zależy od wielu partnerów, aktorzy dość egoistycznie myślą tylko o sobie: czy pięknie się wygląda, czy dobrze się gra. W scenach z Rafałem spotkało mnie miłe rozczarowanie: on zawsze gotów jest ustąpić.

A Pola Raksa? No, cóż... spotykałem ją na planie nie tak często jak Beatę, która przyjeżdżała do Andrzeja. W tych nielicznych scenach, które grałem z Polą Raksą, w kompleksy wprowadzał mnie szwenkier, Andrzej Kostenko. Wydawało mi się, że musi mnie nienawidzić za dobieranie się do jego żony, grałem więc z ogromnym dystansem, choć być może serce chciałoby inaczej. Ona była nieśmiałą szlachcianką, ja porywczym żołnierzem, ale jakoś nie było tego widać na ekranie. Należało zmienić szwenkiera, może wówczas miałbym więcej odwagi. Dziś nie mam już takich zahamowań. Jeśli trzeba grać zdecydowanie – robię to, nie przejmując się obecnością ewentualnych mężów moich partnerek. A może trochę żal?

ZASRANE ZNAKI PROFESORA ŚWIDERSKIEGO

Byłem podniecony myślą, że w Walewicach pokażę, czego nauczył mnie rotmistrz Olędzki. Po nakręceniu pierwszych scen psychologicznych przyszła pora na prawdziwe – jak mi się wówczas wydawało – aktorstwo. Jak w amerykańskich westernach!

I od razu na początku poniosłem klęskę. Miałem do zagrania niewielką scenkę na koniu. Albo nieźle mówiłem dialog, a koń nie chodził, jak trzeba; albo koń chodził dobrze, a ja w dialogu wypadałem okropnie. Po każdym następnym dublu niezadowolony Wajda kręcił głową. Nie skończyliśmy tej sceny... Prawie z płaczem wróciłem do stajni, rozkułbaczyłem konia i dalej użalać się nad sobą! No bo co? Czyszczę konie, śpię z nimi, piję w ich towarzystwie wódkę, słowem – robię wszystko, żeby na planie zachowywać się tak, jakbym urodził się wśród koni i żył wśród nich. Mimo to poniosłem porażkę. Jak to w ogóle możliwe?!

Tę feralną scenę zagraliśmy tydzień później, kiedy już opanowałem zgranie naturalistycznych czynności z dialogami. Po prostu znów czegoś się nauczyłem... Wajda bez przerwy ze mną rozmawiał, zabierał mnie na wszystkie projekcje, analizowaliśmy każdy dubel.

O tu, widzisz, gwiazda na niebie nie w tym miejscu – mówił – a tu światło nie to, a tu statyści źle stoją.

Chłonąłem każdą uwagę jak gąbka, bardzo chciałem wiedzieć, dlaczego akurat ten dubel jest lepszy od innego.

Cholera – irytował się Wajda – gdybyś w pierwszym dublu stanął mi w świetle, to bym go wziął, a tak ze względu na światło muszę wziąć drugi, gorszy.

41

Improwizacja na planie, poruszanie się wewnątrz kadru, światło, ostrość, kompozycja – powoli każdy z tych elementów zaczynałem rozumieć, zdawać sobie sprawę z ich wagi.

Nigdy nie zapomnę sceny, którą zagrałem w Walewicach z profesorem Janem Świderskim. Dworek, oczekiwanie przed bitwą o Sandomierz, jako adiutant mam obudzić Świderskiego, który gra generała Sokolnickiego. Scenę umiem na pamięć, ale instynktownie odczuwam tremę przed wspólnym występem z wielkim artystą i jeszcze niedawno moim wykładowcą. Profesor przyjeżdża, przychodzi na plan, próbuje. Po chwili Wajda bierze go za rękę.

– Dobrze, panie profesorze, ale kadr jest ograniczony – mówi i pokazuje: – Odtąd dotąd. Widzę, że Świderski patrzy nieufnie i już nienawidzi filmu.

Aktor, proszę pana, przede wszystkim aktor – mówi. – Proszę kamerą za mną, a ja będę

grał.

No dobrze, owszem, ale jeśli nie widać dobrze w kadrze, to...

A ja spokojnie stoję, bo już wiem, skąd mam rozpocząć, jak przejść i gdzie się zatrzymać. Próbujemy. W przerwie Świderski mówi do mnie:

Może pan zapomnieć, panie Olbrychski, o wszystkim, czego uczył się pan w szkole, bo tu jest ważne, gdzie stanąć, a nie jak grać. Może pan zapomnieć, panie kolego, o pana talencie, o roli, o sztuce, musi pan tylko patrzeć na te zasrane znaki. Ja będę robił to samo, bo inaczej nie skończymy tej zasranej sceny do wieczora. No!

I naprawdę trudno było mu ukryć, że patrzy na narysowane na podłodze znaki. Ja już rozumiałem i akceptowałem reżim grania w filmie, a dla Świderskiego było to sztuczne. On, fantastycznie grając w przestrzeni scenicznej, wiedział, że też trzeba grać od kulisy do kulisy, też nie można zasłonić partnerki, też talent nie mógł go ponieść tak, że wybiegał na widownię. To, co akceptował na scenie, w filmie go irytowało.

Kino jest do dupy, panie kolego. Sztuka to tylko teatr – podsumował Świderski.

UJEŹDZIĆ BAŚKĘ

Ekranową Baśkę, klacz Rafała Olbromskiego, grało wiele koni. To często stosowany zabieg w filmie. Widzowie rzadko odróżniają jedno zwierzę od drugiego...

Podczas kręcenia sceny przeprawy ciotki Heleny przez rzekę Baśkę grał Windsor, ulubiony koń dyrektorowej Komorowskiej, żony zastępcy dyrektora stadniny w Bogusławicach, Andrzeja Osadzińskiego. Trzeba było wjechać na lód.

Wjeżdżam, lód nagle załamuje się pod końskimi kopytami, obaj z Windsorem toniemy w przerębli na środku Pilicy. Gramolę się na krę, słyszę, jak z brzegu wołają, żebym zostawił konia i czym prędzej wracał na stały grunt. Windsor zaczyna iść na dno, ostatkiem sił próbuje wspiąć się na lód. Ciągnę, ile sił, koń rozbija następną bryłę lodu, ale już czuje grunt pod kopytami. Mokrzy wyszliśmy na brzeg. Mróz minus 20 stopni. Windsor dostał pół litra na wiadro wody, ja – ćwiartkę bez wody. Wróciłem do hotelu, a koń do stajni. Od tego czasu miałem w dyrektorze Osadzińskim przyjaciela na cale życie...

WALCZĄCY Z WILKAMI

Rafał miał walczyć z wilkami. Może nie jest to kluczowa scena filmu, ale na pewno bardzo efektowna. Najpierw dano mi wilczura z WOP, z którym miałem się zaprzyjaźnić i który w czasie zdjęć miał udawać, że mnie gryzie. Tak się ze mną zaprzyjaźnił, że o gryzieniu nie było mowy. W końcu produkcja znalazła tresera z prawdziwego zdarzenia, pana Aleksandra

42

Kułago – przybył na plan ze sforą swoich piesków. Do roli walczącego ze mną wilka Kułago wyznaczył Ciucię. Obok niej występowały inne psy, wyćwiczone w nienawiści do koni i na komendę agresywne wobec ludzi.

Ciucia to była taka cholera, że gdy treser spojrzał jej głęboko w oczy, rzekł: „Ciucia, ten pan powiedział, że jesteś brzydka” i wskazał kogokolwiek, to bestia bez zastanowienia rzucała się wskazanemu do gardła. Odnosiłem wrażenie, że wystarczyło nieprzyjaźnie popatrzeć na Ciucię, a ona już była gotowa do wykonania wyroku.

Zadaniem wilczycy było ściągnąć mnie z konia i udawać, że chce mnie zagryźć. Na szczęście nienawidziła tylko mojego rękawa i jak się na mnie rzucała, jedynie rękaw padał ofiarą jej kłów. Mógłbym spokojnie trzymać przedramię blisko twarzy, a ona by jej nawet nie drasnęła.

Pierwsza próba wypadła jak trzeba. Ja uciekam, Kułago wypuszcza psy, Ciucia ściąga mnie z konia, rzuca się na rękaw, a inne psy przechwytują dwaj asystenci tresera. Wajda był zachwycony. Po którejś kolejnej próbie zbyt szybko zawołał: „Kamera”, Kułago wrzasnął na psy „Poszły”, ja ruszyłem konno, ale już po chwili wszyscy spostrzegli, że asystentów Kułagi nie ma na swoim miejscu.

Wiedziałem z praktyki, że na prostej drodze koń biegnie szybciej od psów. Ale pognaliśmy w las, gdzie prostej drogi nie było, a do tego kopny śnieg, zmrok, gałęzie biją mnie po twarzy. No, wypisz wymaluj tak mógł się czuć prawdziwy bohater „Popiołów”...

Po którymś z kolei potknięciu gubię strzemiona, ale od czego lekcje Olędzkiego? Jest mi wszystko jedno – w strzemionach czy bez... Arab, na którym siedzę, biegnie bardzo nierówno i nie tak szybko, jak myślałem. Psy niemal podgryzają mu ogon.

Jakoś jednak uszliśmy psiej pogoni. Drogami, polami, robiąc potężne koło, wracam na plan. Widzę, jak psy wloką się za mną, spod śniegu widać tylko nosy i ślepia. Ani im w głowie agresja!

Podjeżdżam bliżej, słychać klaksony, stoją karetki na sygnale. Zwracam się do jakichś leśników na koniach:

Co się stało?

A, panie, artystę poniesło, ciała szukają.

Słyszę, jak Kułago miota przekleństwa i skacze każdemu do gardła.

Ja miałem powiedzieć, że wszystko jest gotowe! – wrzeszczy – Co mnie obchodzi, że jakaś ekspozycja siadła?!

Wajda skruszony, coś tam tłumaczy, ale ponuro zwiesił głowę. Podjeżdżam do niego, pochylam się.

Dobry wieczór – mówię najspokojniej, jak tylko potrafię. I nastąpiła scena jak z amerykańskiej komedii.

Dobry wieczór – odpowiada Wajda i zaraz krzyczy przerażony, jakby zobaczył ducha: – Aaaaaa!

Pan Kułago w wolnych chwilach boksował się ze mną i pił wódkę. Były bokser, mógł mieć wówczas 50 lat, może mniej... z jakiegoś ośrodka wzięliśmy dwie pary rękawic, Kułago przywiązywał mnie do krzesła, tak żebym tylko głową mógł robić uniki. Ale że mój trener pił, czasami trafiał mnie w głowę, bo nie miałem szansy na jakikolwiek unik.

Pamiętam, że wszystko pachniało śniegiem, mrozem, końmi, przylaszczkami, kobietami (nie moimi), a ja byłem gotów do wielkiej miłości.

43

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]