Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

W „Filmie Polskim” panował wprost nieopisany bałagan i lekceważenie interesów komediantów. Z tego powodu kontakty z „FP” traktowano na Zachodzie jak dopust boży... Niemal co roku wchodził do rozpowszechniania kolejny obraz Wajdy – byłem coraz bardziej znany. I co? Doszło do mnie poniewczasie, że szukali mnie Lattuada i Antonioni. Dowiedziałem się po miesiącach – od Mikłósa Jancsó – że chciał mnie zaangażować Bertolucci. Do dziś nie wiem, co to miał być za film – może Wiek XX ? Zresztą ściągnął potem z mojej roli w La pacifista moment śmierci. Powiedział do Miklósa dość brutalnie:

– Mało kto obejrzy, jak Olbrychski u ciebie umiera, zwinięty w kłębek po postrzale. Gdy tak samo umrze Brando w Ostatnim tangu w Paryżu, to cały świat wstrzyma oddech. – A ja umierałem przedtem ze trzysta razy tak samo jak Hamlet.

Bałagan i naciski nie dotyczyły, rzecz jasna, tylko mnie. Pojechałem na spotkanie z Warrenem Beatty, który przed reżyserowaniem Czerwonych przymierzał mnie do roli Zinowiewa. Niestety – byłem za młody. Zapytany o zdanie, kto z polskich aktorów mógłby się wcielić w tego polityka-komunistę, odparłem bez namysłu: Zbigniew Zapasiewicz. O tym nazwisku, okazało się, wspominał też Beatty'emu Polański. Zapasiewicz propozycję dostał, ale wiceminister kultury Juniewicz odradził mu udział w tym filmie. Sądził, że mogłoby to być źle widziane w Moskwie. Zinowiewem został Jerzy Kosiński. A potem właśnie w Moskwie urządzano liczne pokazy Czerwonych...

Z kretyńskim strachem przed „Wielkim Bratem”, z postawą „bardziej cesarscy niż sam cesarz”, spotkałem się jeszcze w latach osiemdziesiątych. Zgłosiłem się do zarządu kinematografii z propozycją, abym dołączył do delegacji polskiej na moskiewski festiwal filmowy. Wkrótce odpowiedziano, że zaproponowano nazwisko Olbrychski, ale Rosjanie nie wyrazili zgody. Kłamstwo. W mojej kieszeni tkwiło zaproszenie od Elema Klimowa, szefa radzieckiego związku filmowców. Pojechałem osobno, bo nie chciałem w takiej sytuacji polecieć tam z ekipą niemiecką (akurat prezentowano w Moskwie Różę Luksemburg). Efekt był taki, że podróżowałem w samolocie w I klasie, a Mikulski z Waśkowskim w „turystycznej”, na mnie czekał przed lotniskiem samochód osobowy, a na nich autobus.

KONCENTRACJA W RĘKACH

Do Mahabharaty Peter Brook próbował angażować znanych aktorów. Odmawiano mu – nikt z nich i nie chciał, i nie mógł poświęcić kilku lat wyłącznie jednemu, choćby najwspanialszemu i najambitniejszemu, projektowi. A ja z trudem znosiłem dziesięć wieczorów z rzędu, gdy wcielałem się w Hamleta. Zapowiadało się, że po zmierzchu trzeba będzie grać pierwszą część hinduskiej epopei, a rano ćwiczyć część drugą. Zakon. Teatr – domem. Nawet z Brookiem bym tego nie wytrzymał.

Reżyser postanowił mnie jednak przekonać. Dostałem zaproszenie na próbę. Aby się nie spóźnić, wstałem wczesnym rankiem. Zapytałem Zuzannę, w co mam się ubrać (bo ona mi przeważnie coś naszykuje – jest dobrą żoną dla takiego roztrzepańca jak ja). Po objaśnieniach co do stroju, ziewnęła i – na wpół śpiąc – dodała:

– Aha... Nie zapomnij włożyć czystych skarpetek. Rzeczywiście: chciałem wciągnąć na stopy takie „dwudniowe” – spieszyłem się, były pod nogą. Ale posłuchałem Zuzi. Dojechałem na spotkanie. Zacząłem rozmawiać z czarującym człowiekiem (z pochodzenia Rosjaninem) – wielkim reżyserem. Tylko jego fascynacja Grotowskim budziła moje wątpliwości. Patrzyłem na scenę i widziałem, że aktorzy Brooka uprawiają grotowszczyznę: o dziewiątej rano chwytają się za ręce i tak oto długo się koncentrują. A cóż mi z trzymania cudzych rączek, jeśli nie znajdę w sobie wewnętrznej potrzeby wyrzucenia z siebie monologu Hamleta i zmasakrowania Ofelii w scenie „Idź do klasztoru!”? Ja, sportowiec, nie wierzę, że wymyślne ćwiczenia fizyczne pobudzą koncentrację i zmysłowość aktora. Regularna gimnastyka poran-

92

na jest na pewno pożyteczna. Ale Zatopek i Szewińska nigdy jej nie uprawiali... A cóż dopiero aktor, którego zawód jest indywidualnym, intymnym doświadczeniem... Na ćwiczenia trupy patrzyłem więc z pewnym pobłażaniem.

Brook tymczasem zaproponował, abym spróbował z jego zespołem. No niech tam, myślę sobie, raz kozie śmierć. Trzeba było tylko zdjąć buty, bo ponoć najlepiej się skupia, mając bezpośredni kontakt z tym, po czym się stąpa. I tak, dzięki znajomości życia mojej żony i jej porannemu skojarzeniu: Brook – skarpetki, uniknąłem skrępowania. No, ale skoro takie problemy miały mnie studzić...

Peter Brook wystawił arcydzieło. Spodziewałem się – i nie myliłem – że będzie to przedstawienie tylko jego samego: aktorzy będą po prostu dobrze pełnić swoje funkcje. Nie chciałem urazić reżysera Mahabharaty obcesową odmową. Akurat wówczas mogłem powrócić do Polski rolą w Cydzie spółki Rostand /Morsztyn/ Hanuszkiewicz – w Teatrze Ateneum Janusza Warmińskiego. Brook zrozumiał, że przyjazd w rodzinne strony nie tylko z przyczyn artystycznych wiele dla mnie znaczy. Ale usłyszał tylko pół prawdy.

Grotowski... Myślę, że wniósł sporo nowego raczej w myśl o teatrze, a nie w konkretne inscenizacje. Gdy patrzyłem na ludzi z laboratorium Grotowskiego – co wyprawiali, by się „rozgrzać” – to odczuwałem zażenowanie. A już ćwiczenia głosowe – o Matko Boska!

Ceniłem najlepszych – Ryszarda Cieślaka czy Zbigniewa Cynkutisa. Ale Cieślak też potrafił zagrać w filmie katastrofalnie źle, nieprawdziwie. A Cynkutis – który mi tyle o ćwiczeniach głosowych opowiadał – roli Konrada (Dziady w teatrze łódzkim) bez dublera nie mógł wykonywać. Co dwa dni tracił głos – nie umiał nim władać! Po latach ponoć niezastąpionych ćwiczeń mistrza!

TRZEJ ŻOŁNIERZE

Bohaterowie nosili imiona Wołodia, Daniel i Gerard. Odtwarzać ich mieli Włodzimierz Wysocki, Daniel Olbrychski i Gerard Depardieu. Po wyzwoleniu oflagu trzej młodzi oficerowie chcą poszaleć, użyć życia.

Rosjanin boi się wracać, nic dobrego go w ojczyźnie nie czeka. Przygoda za przygodą. Scenariusz Wakacji po wojnie napisał w latach siedemdziesiątych Wołodia wraz ze zna-

nym dramaturgiem Wołodarskim. Nie można było zdobyć pieniędzy – realizacja okazała się droga, a państwowe, radzieckie instytucje, także ze względu na temat filmu, nie włączyły się w przedsięwzięcie.

Po latach nastał Gorbaczow i forsa się znalazła – Rosjanie gotowi byli sfinansować film w całości, prosili tylko o mój udział i zaproponowanie jakiegoś znanego zachodniego aktora. Kiedyś byłem entuzjastą pomysłu Wysockiego. Niestety – po latach okazało się, że scenariusz zwietrzał, robi dziś wrażenie popłuczyn po hollywoodzkich produkcjach. Poza tym jestem już w wieku generała, a nie młodego oficera. Odmówiłem. Producent zadecydował, że wobec tego film nie powstanie w ogóle. I dobrze. Istniało bowiem niebezpieczeństwo, że w imię „uczczenia pamięci” nakręcono by nieznośną chałę. Wołodia nie mógłby zagrać, pewnie Gerard nie byłby zainteresowany, więc dlaczego podstarzały polski aktor miałby udawać lejtnanta?

ZDJĘCIA PRÓBNE

Betsy Blair, żona Karola Reisza, w rozmowie telefonicznej dawała mi do zrozumienia to samo, co Lindsay Andersen określił dosadniej:

– Decydowała ta baba. Przestraszyła się i twojego wieku, i osobowości.

93

Sam Reisz – jakby pośrednio dając do zrozumienia, że żałuje – powiedział mi po projekcji

Krajobrazu po bitwie w Cannes:

– Udowodniłeś, że tak należało grać poetę.

Te opinie wpadły mi jednak w ucho po oficjalnej wiadomości, że przegrałem rywalizację w zdjęciach próbnych. Był rok 1967, kandydowałem do roli Jesienina w Isadorze, która miała stanowić popis Yanessy Redgrave. Rosyjskiego poetę zagrał w końcu aktor jugosłowiański, który powinien być zauważony przez krytryków i widzów po tej epizodycznej wprawdzie, ale wyrazistej roli. Tymczasem cisza. Gwiazda otoczyła się szarym tłem. Wielka, kapryśna i zazdrosna o uwagę publiczności, aktorka.

MONIKA DZIENISIEWICZ-OLBRYCHSKA: Redgrave bała się konkurencji ze strony Daniela. Był za silną osobowością i idealnie nadawał się do tej roli. Ba! Nie zgodziła się nawet na naszego przyjaciela, takiego przepięknego chłopca, który potem zrobił pewną karierę na Zachodzie – Olega Widowa. Zezwoliła na obsadzenie w roli Jesienina Iwana Czenko (jak napisano – Tschenko!). Zagrał żenująco. Obejrzałam ten film w domu literatów w Moskwie. Rosjanie na przemian śmiali się i płakali, patrząc na kreację Czenki. Myślę, że gdyby wówczas Daniel pojawił się w Isadorze, jego kariera wyglądałaby zupełnie inaczej. Nie tylko ja miałam takie nadzieje.

Gdy kręcił film Jancsó z Monicą Yitti, włoska aktorka powiedziała: „Jestem już schodzącą gwiazdą, ale chcę z nim zrobić jeszcze jeden film, aby pomóc w wylansowaniu Daniela – na tyle jeszcze się liczę”. Błagała, aby zechciał wziąć jej impresario. Uważała, że na Zachodzie nie ma podobnego aktora w takim samym wieku, jak Daniel. Ale Daniel uparł się, że zagra Kmicica, i nie chciał słyszeć o żadnej europejskiej karierze.

Na próbne zdjęcia zaprosił mnie też Fred Zinnemann. Magnesem przyciągającym publiczność do sal kinowych był Sean Connory (Five Days on Summer). Resztę obsady reżyser wyłaniał w konkursie. Zinnemann mieszkał w Londynie i tam też testował aktorów. Kwaterowałem w luksusowym hotelu, nie odstępował mnie człowiek, zajmujący się doskonaleniem mojej angielszczyzny. W filmach anglojęzycznych z reguły nikt nikogo nie dubbinguje – trzeba swobody w operowaniu językiem i nienagannego akcentu. Niestety, angielskiego zacząłem się uczyć późno – jeśli idzie o „stopień wytrenowania”, to lepiej posługuję się polskim, francuskim, rosyjskim i włoskim.

Pamiętam, że spotkałem na planie młodego, interesującego, patrzącego trochę jak krótkowidz, człowieka – okazało się, iż próbował poprzedniego dnia. Przedstawił mi się jako Christopher Lambert. Potem jeszcze wiele razy poprzestawał na próbnych zdjęciach, zanim jego nazwisko, pisane olbrzymimi literami, zaczęło pojawiać się na filmowych afiszach. Zinnemann zdecydował się wreszcie na młodszego ode mnie Lamberta Wilsona. Żałowałem trochę stosu forsy, ale jeszcze bardziej straconej okazji do pracy z reżyserem W samo południe. Zwłaszcza po doświadczeniach z niewielkiej sceny, w której brałem udział: jak mądrze prowadził aktora, jak starał się wydobyć z niego to, co w nim najlepsze. Szkoda. Dziwne, ale w Londynie nigdy nie miałem szczęścia do próbnych zdjęć...

Patrzyliśmy na siebie z podziwem. Michaił Barysznikow jest natchnionym tancerzem i utalentowanym aktorem. Mój zachwyt tym, co robi, był więc najzupełniej oczywisty. Ale on patrzył na mnie jak nieśmiały studencik na profesora. Okazało się, iż młodość spędził w Leningradzie – wiem, że był na wszystkich trzech spektaklach Hamleta w reżyserii Hanuszkiewicza. Stał w przejściach, bo nie było już wolnych krzeseł. I dla niego, i dla innych młodych Rosjan uchodziłem za zagranicznego gwiazdora nr 1. Chodzili tłumnie na projekcje filmów Wajdy czy Hoffmana – zachodnie obrazy do ZSRR najczęściej nie docierały. Byłem bohaterem jego leningradzkiej młodości... Zaprzyjaźniliśmy się niemal od razu – od chwili, gdy Polański przedstawił nas sobie w Paryżu.

Z Miszą – i z innym wielkim, ciemnoskórym tancerzem Georgem Heinesem – próbowaliśmy fragmenty z Białych nocy (nazwiska reżysera nie pamiętam) – amerykańskiego filmu o wielomilionowym budżecie. Przypadkowo trafił do mnie „rozkład jazdy” kandydatów do roli

94

agenta KGB. Poniedziałek: Klaus-Maria Brandauer, wtorek: Jerzy Skolimowski, środa: Daniel Olbrychski, czwartek: Miloš Forman! Ot konkurencja...

Białe noce to potoczysta opowieść – przede wszystkim film akcji. Moja koncepcja tej roli wynikała trochę z dostojewskiego ducha. Ów pułkownik KGB w interpretacji Olbrychskiego byłby jakby bratem tancerza-Barysznikowa. Nie miał wielkiego artystycznego talentu, nie wyjechał na Zachód, ale chciał być kimś – sięgnął zatem po cząstkę władzy: został oficerem służb specjalnych. Wyłożyłem swą intencję reżyserowi, ten zastanowił się chwilę.

– Ciekawe. Ma pan wolną rękę. Zobaczymy, czy się sprawdzi.

Słyszałem później, że Brandauer zagrał serio, demonicznie, Forman pokazał miłego, jowialnego człowieka, a chyba najlepiej utrafił Skolimowski, aktor niezawodowy – uciekł w grepsy, lekką ironię, trochę w komiks. Sądzę, że rzeczywiście portret pułkownika, który wówczas naszkicowałem, niezbyt się nadawał do przygodowego przecież filmu. Funkcjonariusza bezpieki – tym razem czeskiej – na serio zagrałem z sukcesem w filmowej adaptacji

Nieznośnej lekkości bytu Kundery.

Skolimowski – wieść ta pochodzi od Kostenki – był szczęśliwy, że dostał tę rolę. Również i z tego powodu, że po klęsce finansowej, reżyserowanej przez niego celuloidowej opowieści, czuł się przyparty do muru – sporo wierzycieli czekało na zwrot pieniędzy. Moja porażka przyniosła mu wybawienie.

CO MI ZAWDZIĘCZA BRANDAUER?

Sporo. Istvan Szabó zaoferował mi wcielenie się w głównego bohatera Mefista. Byłem trochę nieufny w stosunku do Węgra, myślałem, że nie upora się z przeniesieniem na ekran powieści Klausa Manna. Przyrzekłem wcześniej Żafranovićovi, że przystąpię do zdjęć w jego Upadku Włoch (film okazał się przeciętny, ale Okupacja w 26 obrazach skłaniała do innych rokowań). Z czasem tworzenia Mefista kolidował także mój następny projekt – Jedni i drudzy Leloucha. Zuzia oczekiwała wtedy Weroniki. Po nieudanym pierwszym porodzie, gdy maleństwo urodziło się w szóstym miesiącu ciąży, obawiała się o dziecko. Chcieliśmy być razem. Jugosłowiańskie słońce, Adriatyk, spokój i pomarańcze mogły jej tylko pomóc.

Splot okoliczności sprawił, że odrzuciłem ofertę Szabó. Nikomu, poza mną, krzywda się nie stała. Publiczność i krytycy byli o roli Niemca wysokiego zdania – Brandauer zagrał rewelacyjnie, zauważyli go producenci i reżyserzy po obu stronach oceanu.

Sam tytuł tego fragmentu wskazuje na moje ciągoty megalomańskie. Chwalenie się wysokością kontraktów, jak i opowiadanie o odrzuconych rolach, które zagrali potem koledzy, nie jest absolutnie w dobrym guście. Tu nie mogłem się oprzeć, bo to ciekawa historyjka, a Klaus-Maria nie czyta po polsku. Nikt z polskich kolegów, którzy w drugim rzucie zagrali role proponowane wcześniej mnie – o tym nie wie. Nie sądzę, żebym Mefista zagrał lepiej niż Brandauer.

NIEDOPASOWANIE

Krytyk Krzysztof Kłopotowski zastanawiał się, dlaczego w polskich filmach w drugiej połowie lat siedemdziesiątych pojawiałem się rzadko. Wysnuł wniosek, że „kino moralnego niepokoju” analizowało rzeczywistość przez pryzmat „jak wszyscy spsieliśmy”. Reżyserzy decydowali się – zwłaszcza Kieślowski – na niemal paradokumentalny, ale wykrzywiony obraz świata: ludzie nijacy, manipulowani. Trudno było zamyślać o aktorze, który grał Kmicica czy innych wyrazistych, romantycznych bohaterów. Jakby mój temperament i dorobek

95

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]