Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

KRAJOBRAZ PO BITWIE

Co zyskałem dzięki Potopowi? Jako aktor – wszystko. Popularność, akceptację, sławę...

Wszystko – z wyjątkiem pieniędzy. Biorąc pod uwagę sumę, którą przyniosła dystrybucja filmu w kraju, powinienem zostać milionerem. Potop podobał się w Czechosłowacji, w Jugosławii, no i w ówczesnym Związku Radzieckim, gdzie sprzedano 70 milionów biletów. Takiej widowni nie mają nawet najlepsi gwiazdorzy Hollywood. Gdybym dostawał tantiemy, to nawet przy sztucznym kursie dolara, niechybnie zostałbym milionerem. I to dolarowym.

Z Potopem pojechałem do Hollywood, bo film był nominowany do Oscara. Po raz pierwszy zobaczyłem wielkie święto kina, na szczęście nie po raz ostatni.

Mieszkaliśmy przy legendarnym Sunset Boulevard. Towarzyszył nam wspaniały Bronisław Kaper, laureat Oscara, polski kompozytor muzyki filmowej, który w Kalifornii zrobił prawdziwą karierę.

Uroczystość wręczania Oscarów to nie targowisko próżności, jak chcą niektórzy. Przeciwnie – doskonale zorganizowane, podniosłe święto czegoś, co wszyscy kochamy: kina. Kochamy wszystkie nagrodzone filmy i kochamy tych wspaniałych ludzi. Pamiętam, na scenę wychodzili wówczas John Wayne, Henry Fonda, Kirk Douglas i za każdym razem publiczność wstawała i biła brawo. W pewnym momencie na scenę wyszedł Frank Sinatra, dostał duże brawa na granicy standing ovation, ale widownia nie wstała. On popatrzył tylko po sali i powiedział:

– Thank you, you may sit down. (Dziękuję, możecie usiąść). I wtedy dopiero publiczność wstała.

MERYL STREEP U MOICH STÓP

Z Los Angeles wracaliśmy przez Nowy Jork. Andrzej Wajda robił akurat w New Heaven Taniec śmierci Strindberga, w którym grała Elżbieta Czyżewska. Po premierze wraz z całym zespołem poszliśmy na małe party do mieszkanka Eli. Młodzi amerykańscy aktorzy bardzo byli przejęci i Wajdą, z którym pracowali, i widzieli niektóre jego filmy; i mną, bo znali mnie z filmów Andrzeja. Obejrzeli także transmisję z wręczania Oscarów. Obok mnie siedziała w kucki dziewczyna, która między sałatką i wódką wypytywała to o Wajdę, to o pracę w teatrze, to o aktorstwo filmowe. Dziewczyna jak dziewczyna – młodziutka, o przeciętnej urodzie, szybko zapomniałem jej twarz.

Kilka lat później znów przyjechałem do Hollywood, bo Panny z Wilka nominowano do Oscara, a Blaszany bębenek dostał Oscara. Zamieszkałem w tym samym hotelu co dawniej. Czułem się prawie jak u siebie.

Rankiem budzi mnie telefon: dzwoni Ela Czyżewska z Nowego Jorku.

Jak się czujesz przed wieczornym show?

Dobrze.

Och, życie gwiazd, Gieniu. Może otrzesz się nawet o Meryl Streep, którą już zdążyłeś poznać.

Streep... Streep... A gdzie?

Byłam pewna, że nie zapamiętałeś tej dziewczynki, która u mnie na przyjęciu podawała ci sałatkę i wypytywała o aktorstwo. Dzwonię, żebyś się nie wygłupił i czasem nie zaczął się przedstawiać, bo tego żadna kobieta ci nie wybaczy.

Tym telefonem Ela uratowała mi życie, honor dżentelmena oraz męską godność.

Talent Meryl Streep właśnie wybuchnął w tym roku – zagrała w Sprawie Kramerów (Oscar), stała się gwiazdą.

107

Przyjęcie po Oscarach wygląda trochę jak w Łagowie. Nad ranem tworzą się grupki, na jednym stoliku stoi Oscar, na drugim dwa, na trzecim Oscar leży zanurzony w jakimś sosie. Przy czwartym stoliku dwóch facetów siłuje się na rękę, a stawką jest Oscar. Naraz ktoś wpada na estradę i krzyczy:

– Kto mi podpierdolił mojego Oscara?!

Atmosfera dość swobodna. Na moim stoliku stoi Oscar, więc wyglądam całkiem dobrze. Obol siedzi Schloendorff, Kaper, świętej pamięci Janusz Zaporowski, który zginął w katastrofie samochodowej razem z Walerianem Pańką.

Nagle spostrzegam Meryl Streep. Wzrokiem próbuję przyciągnąć jej uwagę, udaje mi się po kilku sekundach. Merylka odwraca się i krzyczy przez całą salę:

– Daaanieeel!

Natychmiast biegnie do mnie, wstaję, ona rzuca mi się w ramiona, spod ziemi wyrastają fotoreporterzy...

Nawet nie usiłuję sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby poprzedniego ranka nie zadzwoniła do mnie Ela Czyżewska. Przecież musiałbym zbaranieć, może zdołałbym wybąkać: „Przepraszam, czy my się znamy?”, bo poznać bym jej na pewno nie poznał. Nie mogłem pamiętać dziewczyny, która serwowała mi sałatkę w New Heaven...

SAMOTNOŚĆ RADZIECKICH AKTOREK

Na wszystkie poważne europejskie festiwale filmowe, czy to w Cannes, w Wenecji, czy San Sebastian, przyjeżdżała zawsze delegacja radziecka. Przeważnie przywoziła ze sobą bardzo dobry film, który często wygrywał. W skład delegacji wchodzili zwykle wybitni artyści, otoczeni oczywiście grupką oficjeli. Wszyscy Rosjanie byli osamotnieni. Nikt ich nie znał, oni zaś nie władali obcymi językami, na przyjęciach czuli się więc nieszczególnie.

Typowa scenka; radziecka aktorka siedzi przy stoliku w towarzystwie dwóch urzędników, którzy dolewają jej wódeczki. Nigdzie się nie rusza, najwyżej rozgląda się z nadzieją ujrzenia kogoś znajomego. Ponieważ znałem te aktorki, często naprawdę piękne i zdolne kobiety – na sali zaś mało kto o nich słyszał, a co dopiero znał – to nieraz zapraszałem je wraz z urzędnikami do „poważniejszego” stolika, gdzie – powiedzmy – rozrabiał Dennis Hopper, Peter Fonda czy Marcello Mastroianni. No i radzieckie gwiazdy przynajmniej nie nudziły się już do końca wieczoru. Bywało, w przerwach między moimi małżeństwami, że towarzyszyłem jednej czy drugiej takiej aktorce aż do rana...

Hollywood. Międzynarodowa ciżba aktorów. Wszyscy piją szampana, wymieniają Oscary, adresy i pocałunki. Śmieją się, klepią po plecach, dyskutują, umawiają się, kłócą, godzą, znów kłócą... Zgiełk i harmider straszny.

Z boku, przy stoliku, siedzi wielka radziecka aktorka w towarzystwie najprawdopodobniej urzędnika. Rozgląda się smętnie, nikt do niej nie podchodzi, urzędnik dolewa jej szampana czy wódki...

Wiem, jaka jest wielka. Po prostu legenda... W pewnej chwili krzyżują się nasze spojrzenia. Uśmiecha się do mnie promienniej niż w Europie. Odwzajemniam uśmiech. Siedzę przy stoliku razem z kwiatem światowej kinematografii. Na stoliku Oscar. Ona podnosi się, zostawia urzędnika, podbiega, pada mi w ramiona, przytula się czulej, niż mogłem się spodziewać.

Tą wielką „radziecką” aktorką była Jeanne Moreau.

108

SCENY MIŁOSNE.

Moja wiedza na temat kobiet uległa znacznemu poszerzeniu w czasie dramatu naszej suczki. Vorkshire Pućka miała mieć, według metryki, niespełna 8 miesięcy. Zuzia nie zwracała więc specjalnej uwagi na jej figle z małym kolegą tej samej rasy. Stało się – Pućka zaszła w ciążę. Diagnoza początkowa była błędna. Ja się tylko upierałem, mówiąc:

Znam się na kobietach. Ona jest w ciąży!

Ależ skąd, za młoda!

Leczenie na żołądek, dieta, prześwietlenia. Wszystko to o mało nie zabiło naszej maleńkiej Pućki.

A potem zimowa noc. Jazda na psie pogotowie. Cesarskie cięcie i... sześcioro mniejszych od myszek szczeniaków. Asystuję przy porodzie i razem z dwoma lekarzami próbuję utrzymać przy życiu te maleństwa – masażem, ogrzewaniem, wielkim pragnieniem. Nad ranem ostatnie, najsilniejsze umiera. Organizm matki był za młody. Błędna diagnoza i „leczenie” – miast podtrzymać – zabiły szczeniaki.

Wieźliśmy uratowaną Pućkę do domu. Obudziła się z narkozy. Nawet nie widziała swoich dzieci, które żyły od kilkunastu minut do paru godzin...

Wiele miesięcy bawiła się z pluszowymi pieskami Weroniki; lizała je, tuliła. A nam chciało się płakać.

Los kobiety i jej rodziców... Tej nocy nasza koleżanka i właścicielka sprawcy – yorkshire'a Pompona – była na jakimś balu. A sam bohater obwąchiwał i uwodził inną suczkę z sąsiedztwa. Nie powiem, że całkowicie, ale jednak trochę zrozumiałem wszystkie teściowe świata.

PORSCHE MARYLI RODOWICZ

Byłem gotów się zakochać. Zatrzasnąłem psychiczne drzwi, definitywnie zamykając związek z Moniką. Przez jakiś czas miotałem się jeszcze, szukałem kobiety, z którą chciałbym być...

Aż wreszcie spotkanie z ciepłem i zderzenie z czołgiem, który nazywał się Maryla Rodowicz.

Podobała mi się, choć w ogóle nie znaliśmy się prywatnie. Ot, kiedyś w Opolu wymieniliśmy ukłony pewnego dnia spotkałem impresario Maryli, Andrzeja Smerekę.

– Mańka miała koncerty w Lublinie. Gołoledź, bała się więc jechać swoim nowo kupionym samochodem. Może byś pojechał i przyprowadził wóz do Warszawy? Dam ci kluczyki. Mańka będzie na pewno bardzo wdzięczna, niedługo wyjeżdża do Niemiec właśnie tym samochodem... Na parkingu w Lublinie może coś mu się stać. Powiem ci, że od dawna jej się podobasz. Jeśli przyprowadzisz samochód, może to być dobry pretekst do bliższej znajomości. Co o tym sądzisz?

Pojechałem po samochód. Porsche z silnikiem volkswagena – picerskie auto, w sam raz dla najpopularniejszej piosenkarki Europy Wschodniej...

MARYLA RODOWICZ: Olbrychski fascynował mnie jako aktor i jako człowiek o interesującej – jak mi się wydawało – osobowości. Polski odpowiednik Jamesa Deana. Mój menedżer przypadkowo spotkał Daniela w parku i poprosił go o odprowadzenie sportowego samochodu, którym wówczas jeździłam. Zgodził się. Do Lublina pojechał nocnym pociągiem, nic nie mówiąc żonie. Zresztą, po co miałby mówić? Nie wiem, może już czuł jakąś aferę...

109

MONIKA DZIENISIEWICZ-OLBRYCHSKA: Gdyby między mną i Danielem działo się dobrze, to ani Maryla Rodowicz, ani nikt inny nie zdołałby zauroczyć mojego męża. Nie traktowałam jej w kategorii potencjalnej rywalki. Dla mnie była to popularna piosenkarka. Jako kobieta w ogóle mnie nie interesowała. W związku z nią nie zapalało się żadne ostrzegawcze światełko.

Wiedziałam, że do Daniela dzwoni impresario pani Rodowicz, namawiając go, by uczył gwiazdę jeździć konno i prowadzić samochód. Sama przekazywałam mężowi informacje o tych telefonach...

Historia z samochodem wydarzyła się w grudniu 1973 roku. Potem wysłałem do Maryli zabawną kartkę świąteczną, z której można było odczytać gotowość do flirtu. Odpisała w podobnym tonie. Myślałem o niej z przyjemnością, pewnie drażniła moją wyobraźnię... Do tego ropnia, że spotkawszy Mańkę przypadkowo zaprosiłem ją na ostatnie przedstawienie

Hamleta.

Potem znów natknęliśmy się na siebie. Rozmowy – jedna, druga, trzecia... Zgadaliśmy się: ona lubi konie, ja trzymałem Bachmata w stajniach „Legii”. Zaczęliśmy umawiać się na jazdy. Za którymś razem, pomagając jej wsiąść na konia, czy też zsadzając ją z siodła, poczułem, że nie ma żartów. Niosło mnie jak cholera! I ją też.

Zacząłem zdjęcia do Ziemi obiecanej. Któregoś dnia tak się zagadaliśmy, że nie zdążyłem na pociąg do Łodzi. Maryla odwiozła mnie do hotelu „Mazowieckiego”. I została na noc. Każdego następnego wieczoru przyjeżdżała do Łodzi, a o świcie wyjeżdżała na nagrania. Wydawało nam się, że nikt nas razem nie widzi. Oficjalnie nadal byłem mężem Moniki, miałem warszawskie zameldowanie. Zakochałem się. Po mojej żonie Maryla wydawała mi się tak ciepła, dobra, jednoznaczna. Aż do ostateczności...

W końcu nasz związek wyszedł na jaw. Akurat odwiedzili Monikę i mnie Wołodia Wysocki z Mariną Vlady.

Czy możesz mi wytłumaczyć fakt parkowania obydwu samochodów, twojego i t e j pani, przed tym samym hotelem? – zapytała moja żona.

Mogę i muszę – odrzekłem. – Zakochałem się. Między nami, zdaje się, koniec.

I rzeczywiście – koniec.

MONIKA DZIENISIEWICZ-OLBRYCHSKA: O tym, w jaki sposób dowiedziałam się o romansie Daniela z Marylą Rodowicz, napisała Marina Vlady w swoich wspomnieniach o Wysockim.

Byłam zaszokowana. Odbyliśmy potem następną rozmowę.

– Musisz sobie zdać sprawę – powiedziałam Danielowi – co dla ciebie w życiu jest najważniejsze.

Daniel miotał się. Prosił, bym pomogła mu przeskoczyć tę przeszkodę. Nie potrafiłam i – tak naprawdę – nie chciałam. Skłamałabym jednak mówiąc, że nic mnie to nie kosztowało. Kosztowało mnie bardzo dużo; właściwie traktowałam Daniela jak swoją własność. Były między nami konflikty i awantury – w porządku – ale żeby ktoś mi odebrał męża?! Wcześniej nigdy nie przychodziło mi to do głowy, chociaż byłam o niego bardzo zazdrosna.

Rozstanie nie obyło się bez dramatów. Także z mojej strony. Nie da się skończyć związku tak jak nożem uciął...

Przeprowadziłem się do mieszkania wynajmowanego przez Marylę.

MARYNARKA

Piosenkę Maryli „Małgośka” pierwszy raz usłyszałem w hotelu „Giewont” w Zakopanem (gdzie kręciliśmy zdjęcia do Potopu) – w wykonaniu orkiestry dancingowej. Przepisałem słowa, melodia natychmiast zapadła mi w pamięć. Potem w „Cracovii” klezmerzy z baru „Caro” poprosili, bym wspólnie z nimi publicznie zaśpiewał „Małgośkę”. Wyszło wcale nieźle. Powtarzaliśmy ten numer kilkakrotnie: śpiewałem na specjalne życzenie – za 500 złotych. Doszło do tego, że jeśli nazajutrz zaplanowano przerwę w zajęciach, to orkiestra z baru wzy-

110

wała mnie do siebie. Mieszkałem w pokoju na pierwszym piętrze i gdy słyszałem „pim-pam- pam, param-pam-pam-param”, wiedziałem, że to sygnał dla mnie.

No i wyśpiewałem sobie Marylę.

Czy to, że ja i Maryla w pewnym sensie byliśmy gwiazdami, miało jakieś znaczenie? Czyżby gwiazdy miały zdolność wzajemnego przyciągania się? Może Maryla chciała spotkać mężczyznę, który dorównywałby jej popularnością.

Znacznie później przechadzałem się z Ewą Demarczyk. – Dobrze się czuję w twoim towarzystwie – powiedziała Ewa.

– Przechodnie patrzą na ciebie częściej niż na mnie. Pierwszy raz mi się to zdarza...

MARYLA RODOWICZ: Czy mój mężczyzna musiał wtedy mieć status popularności równy czy większy od mojego? Nie.

„Królowa demoludów” – tak później, trochę pogardliwie, określano Marylę. Gdy byliśmy ze sobą, nic takiego się nie zdarzało. Przeżywała wspaniały okres, śpiewała największe przeboje, zapraszano ją do wszystkich stolic Wschodniej Europy – dlatego tylko, że była naprawdę bardzo popularna. Gdziekolwiek jechała na koncerty, wszędzie przyjmowano ją owacyjnie i sympatycznie. Czy była to mała salka w powiatowej miejscowości, czy wielka hala w Berlinie.

Jeździłem z nią, by – jak często mówiłem – nosić gitarę. Zrozumiałem, że bardziej mi zależy na Maryli niż na własnych sukcesach zawodowych. Doskonale się z tym czułem. Czasami aktorowi bardzo dobrze robi taka przerwa. Poza tym nie dostawałem interesujących propozycji... Gdyby naprawdę zaproponowano mi dobrą rolę, na pewno bym zagrał. Występowałem w Beniowskim, nagrałem Konrada w Dziadach w reżyserii Zdzisława Nardellego – za co otrzymałem zresztą nagrodą Radiokomitetu z rąk Szczepańskiego.

Ale przede wszystkim nie chciałem odstępować Maryli na krok - byłem z tym szczęśliwy. Gdy potrzebowałem pieniędzy, prosiłem Czarka Owerkowicza, by towarzyszył mi w występach. W miejscowości, gdzie koncertowała Maryla, zawsze znalazł się jakiś dom kultury, w którym mógłbym powiedzieć kilka wierszy.

Czarek grał na fortepianie, a ja mówiłem Norwida. Pomysł ten ciągnąłem potem z Januszem Olejniczakiem i Jean-Marc Luisadą...

Owerkowicz nigdy mi nie odmawiał, głównie ze względów bytowych. Na takich piani- styczno-poetyckich koncertach można było nieźle zarobić. Nie, nie traktowałem ich bynajmniej jak chałturę, mimo iż z boku tak to mogło wyglądać. Dawałem z siebie dużo, choć to oczywiście zupełnie inna praca niż w teatrze czy filmie.

Po koncercie Maryli odnosiłem jej gitarę do hotelowego pokoju. I było dobrze. Prześpiewane trzy lata. Dosłownie też, bo zdarzało się, że występowałem obok Maryli na estradzie. Zwłaszcza po nagraniu „Wrócą chłopcy jak należy...”. Kasia Gaertner wymyśliła, żebym po trzeciej zwrotce – wzorem amerykańskich aktorów – recytował refren, a głos by przechodził w krzyk. Zabieg ten podnosił temperaturę utworu – reakcje publiczności dowodziły, że był to celny strzał.

Idylla. Razem spędzaliśmy krótkie wakacje w Drohiczynie. Dużo jeździliśmy konno, wpadaliśmy często na popas do Stanisławowa, do posiadłości Mieczysława Wilczka, naszego przyjaciela.

Mieszkanie, które wynajmowaliśmy, należało do rodziców Piotrka Szymanowskiego, tłumacza i teatrologa, mojego kolegi z liceum „Batorego”. Byli wówczas za granicą. Przyjmowaliśmy mnóstwo gości – moich i Maryli, a potem naszych wspólnych. Gdy zostawaliśmy sami, Marylka coś pichciła... Najwspanialsze befsztyki na świecie! W tym domu znajdowałem wszystko: spokój, zrozumienie, miłość. Żadnych poważnych konfliktów.

111

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]