Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

lutny obowiązek w filmie. Mówiąc obrazowo: nie można było wyrzec: „Samotność, cóż po ludziach... itd.”, zapalając jednocześnie papierosa i rozpoczynając spacer. Zbyszek Cybulski i Tadeusz Janczar byli chyba pierwszymi, którzy zerwali z polskimi teatralnymi nawykami i w filmie odwołali się do wzorów amerykańskich.

Wychowany na podobnej co inni aktorzy pożywce literackiej, na szczęście dość wcześnie zacząłem grywać przed filmowymi i telewizyjnymi kamerami. Na scenie przydała się umiejętność, którą starałem się odsycić: mówienia wiersza – jak to określał Ray – w równowadze między nieświadomością a świadomością. Miałem już jednak zakadową technikę realistycznej, na wskroś filmowej obudowy roli. Od teatralnych nałogów nie musiałem się odzwyczajać, bo ich nie nabyłem.

PRZED SNEM

Moja czytelnicza zachłanność korygowana była przez brak czasu. Mama pozwalała mi czasem nie iść do szkoły i dokończyć tomik schowany uprzednio pod poduszką. Potem intensywnie uczyłem się zawodu, pracowałem – padałem ze zmęczenia, przeglądałem scenariusze, uczyłem się – często w obcym języku – tekstu, który wygłaszała postać kreowana przeze mnie. Poza tym cały czas byłem związany z jakąś kobietą. Książki czyta się zwykle wieczorami, a ja wtedy chciałem moje miłości brać w ramiona. Trudno w takiej sytuacji kartkować powieść... Sporo lektur narzucał mi zawód – przygotowanie do roli. Chwała Bogu, gdy była to wielka poezja czy proza. Lecz nawet jeśli była „obiektywnie” najwyższej próby – nie zawsze do mnie trafiała. Tak się zakończyły na przykład moje przygody z Proustem. Czytałem go po francusku, gdyż Schloendorffowi wpadło do głowy, że może bym się nadał na Swanna. Zgłębiając „W poszukiwaniu straconego czasu”, leżałem na plaży, wsparty na łokciu i podobno – jak mi później opowiadała Zuzia, powiedziałem: „Klituś-bajduś”. I zasnąłem. Do tej literatury nie zabiło mi serce. Także w „Czarodziejskiej górze” czy „Doktorze Faustusie” dostrzegałem sceny, które mnie poruszały, lecz były to fragmenty nieliczne i na pewno inne niż te, które wywarły wrażenie na Krzysztofie Zanussim. On to zalecił mi te lektury podczas kręcenia Życia rodzinnego, licząc – zresztą niesłusznie – że wcześniej nie miałem do czynienia z prozą Manna. Nawet mnie ten mój chłodny stosunek do utworów wielkiego Niemca trochę smucił – dziwak ze mnie? Raptem, po latach, natknąłem się na opinię Singera – stwierdził on, iż twórczość pana Tomasza nie poszerzyła jego wiedzy, nie wzbogaciła doznań. Nie jestem bardzo czuły na niepowstrzymane rozgadanie tego pisarza, który chyba nieco za bardzo lubił słuchać sam siebie. Nieprędko też pewnie wrócę do Dostojewskiego, fascynacji młodości, materiału do stworzenia wielkich ról. Gdy już stanę się stary, będę czytał Tołstoja, pełnego mądrości, wiedzy, epiki życia, pozbawionego kompleksów politycznych czy szczególnych uwarunkowań psychicznych pokroju Dostojewskiego. Tołstoj jest wielką rzeką, porażającą pięknem i potęgą, Dostojewski czy Proust – mnóstwem splątanych strumyczków o często przeciwstawnych nurtach.

Wyrosłem z polskiej literatury romantycznej. Nie wyzwolę się już chyba nigdy od czterech wieszczów, Wyspiańskiego i – bo przecież to też na swój sposób romantyk – Sienkiewicza. Jako czytelnik prozy mam natomiast zamiłowanie do lektury – jak to określa Agnieszka Osiecka – według konwencji „człowiek a sprawa”. Taki punkt widzenia skłania mnie na przykład do poglądu, że wkład Brandysa w pisarską, nienaukową analizę wielkich momentów historycznych, to jedno z największych osiągnięć naszej literatury. Ostatnio odkryłem pisarstwo Stanisława Rembeka. Najpierw ktoś mi podrzucił scenariusz – nowe, interesujące spojrzenie na Powstanie Styczniowe, potem wpadła mi w ręce rzecz jeszcze bardziej wstrząsająca

– „Nagan”, traktujący o wojnie polsko-bolszewickiej. To proza z pozoru batalistyczna, lecz – pod warstwą, a może poprzez nią, galopujących zdarzeń – bardzo precyzyjna opowieść o cha-

52

rakterze i psychice człowieka, bez natręctwa odautorskich komentarzy. Powieść Rembeka stoi ponad polityką, ponad nacjonalizmami. Gdyby się pojawiła gdziekolwiek na świecie, miałaby szansę być uznana za arcydzieło.

A propos arcydzieł... Kilka lat temu odwiedził mnie dziennikarz (wywiad), który zapytał o moje literackie gusta. Coś tam nieprecyzyjnie odpowiedziałem. Wieczorem jednak, sam ciekawy, wziąłem do ręki ołówek i postanowiłem zapisać – bez zastanowienia – na świstku, kogo to chciałbym teraz, na chwilę przed snem, przeczytać najbardziej. Miało być siedem nazwisk. Dlaczego siedem? Bo lubię tę liczbę, a poza tym chciało mi się spać i nie miałem ochoty na litanie. Kartka – jako zakładka do książki – zachowała się. I co dziś z niej odczytuję? Norwid, Leśmian, Stachura, Apollinaire, Tołstoj, Singer, Gombrowicz. Pamiętam, że już za chwilę chciałem skreślać – a może Rimbaud, Jesienin, Brandysowie, Lechoń, Herbert...

a może „Przegląd Sportowy”? Ale ich zostawiłem sobie na popołudnie...

53

Z TAŚMY NA TAŚMĘ

JANUSZ MORGENSTERN: Po raz pierwszy Daniela zobaczyłem w Rannym w lesie Nasfetera. Rzadko mi się zdarza, żebym kimś tak zachwycił się od pierwszej chwili. Mogę powiedzieć, że już na samym początku przewidziałem wielką karierę Olbrychskiego. Bryłka złota znaleziona w leśnym pejzażu. Taki niewinny, krystalicznie czysty, świeżutki chłopak. I od razu osobowość! Trudno w tym wypadku mówić o jakiejś profesjonalnej opinii, to było raczej przeczucie.

Nic więc dziwnego, że gdy scenariusz Potem nastąpi cisza był gotowy, zaproponowałem Danielowi jedną z głównych ról. W czasie zdjęć nawet przez chwilę nie pomyślałem, że ktoś inny mógłby tę role zagrać lepiej od Olbrychskiego. Rola doskonale pasowała do jego osobowości i prywatnego wizerunku. Chyba mogę sobie pogratulować strzału w dziesiątkę...

Jeszcze w czasie kręcenia Popiołów Morgenstern obiecał, że będę grał w jego filmie. Latem 1965 roku „z marszu” przeszedłem z planu Popiołów na plan Potem nastąpi cisza. Ekipa zebrała się nadzwyczajna. Jurek Wójcik robił zdjęcia; Witek Sobociński – szwenkier, aktorzy

– Basia Brylska i Basia Sołtysik, Perepeczko, Filipski, a przede wszystkim Tadzik Łomnicki, z którym wówczas pracowałem po raz pierwszy i z uwagą obserwowałem, jak zachowuje się ten wielki aktor.

JANUSZ MORGENSTERN: Daniel znalazł się w bardzo dobrym gronie; za partnera miał Łomnickiego i Perepeczkę, swojego serdecznego przyjaciela. Musiał mieć wobec niego jakieś kompleksy – tak się przynajmniej zachowywał. Perepeczko – wspaniale zbudowany, silniejszy, może nawet bardziej przystojny. Wybraliśmy się na premierę Potem nastąpi cisza do Lublina. Po projekcji wracaliśmy we trójkę pociągiem, Łomnicki, Daniel i ja. Byliśmy w doskonałych nastrojach. Zacząłem ironizować na temat Daniela i Marka Perepeczki:

– Ależ ten Marek jest wspaniały. Te bicepsy! Jednym słowem amant. Nic dziwnego, że lecą na niego wszystkie dziewczyny.

Daniel bardzo to przeżywał, był strasznie podenerwowany. A my z Tadzikiem mieliśmy ubaw po pachy. W pewnym momencie Łomnicki powiedział coś, czego nie zapomnę do końca życia:

– Daj spokój, Danek, każdy ma swojego Holoubka.

JERZY WÓJCIK: Właściwie każde zadanie aktorskie Daniel przyjmował bez mrugnięcia okiem. Uważał, że wszystko leży w jego możliwościach. Grał w wielu scenach związanych z efektami pirotechnicznymi. Aktorsko nie jest to trudne, natomiast może być niebezpieczne. Pamiętam, jak przyjechali Amerykanie. Ktoś powiedział im, że w Potem nastąpi cisza jest wspaniała pirotechnika. Przeglądając taśmę przy stole montażowym, jeden z nich ze zdumieniem spostrzegł:

– Ależ to wszystko robiliście naprawdę!

Rzeczywiście. Realizowaliśmy te sceny z narażeniem życia. Realizm był naprawdę wyjątkowy. Duża w tym zasługa Olbrychskiego, który podejmował się wyczynów zupełnie karkołomnych.

Z TAMTEJ STRONY SZYBY

Chcąc podtrzymać opinię kaskadera, którą już zyskałem po Popiołach, wymyśliłem scenę, w której muszę skakać przez szybę wystawową. Niemcy przyjeżdżają do miasteczka, ostrzeliwują bramę. Nie widząc innego wyjścia, wskakuję do sklepu przez oszklone okno. Sztucznej szyby – z cukru – zrobić nie sposób, bo za duża powierzchnia; szyba musiała być zatem prawdziwa, tyle że z nieco cieńszego szkła.

Może i było to szaleństwo, ale przekonanie o powodzeniu tego skoku opierałem na pewnym zdarzeniu, którego byłem świadkiem na dworcu w Łodzi Fabrycznej. Przed milicją uciekał jakiś chuligan. Przeskoczył przez szklane drzwi. Potem milicjanci złapali go i skuli kajdankami. Na jego ciele nie zauważyłem nawet śladu skaleczenia.

54

Jeśli przebija się szybę np. pięścią, to dłoń nigdy nie będzie skaleczona, lecz najwyżej ta część ręki, z którą po zatrzymaniu zetknie się rozbite szkło. Po skoku całym ciałem w wystawę, większa część szyby powinna spaść, gdy będę z drugiej strony... Miałem rację. Żeby widz nie miał później wątpliwości, że scena była filmowana bez udziału dublera, zdjąłem hełm. Jakąś ścierką owinąłem sobie to, co uważałem za najcenniejsze i hop! Producent, Benio Wajnberger, patrzył na to zupełnie spokojnie. Wcześniej widocznie skutecznie go przekonałem, że nic złego nie może mi się stać. Po dwóch dublach rozpędziłem się, skoczyłem i... natrafiłem na piekielny opór. Jakby to była stal, a nie szkło. Na szczęście szyba pękła, nie skaleczyłem się. Tylko kilka sińców...

Okazało się, że dwie pierwsze szyby były cienkie, a trzecia – o kilka milimetrów grubsza. Innych zabrakło... Scena została trochę źle sfotografowana: wszystko dzieje się za szybko, nie widać dokładnie, kto skacze, słowem – słabo to wyszło. Na premierze ujęcie przeszło zupełnie bez echa, a w czasie zdjęć był to jeden z bardziej efektownych momentów całego filmu: te kawałki szkła z rozbitej wystawy gapie brali na pamiątkę.

JERZY WÓJCIK: Przy kręceniu tej sceny zarówno ja, jak i mój drugi operator, Witek Sobociński, zupełnie się skompromitowaliśmy. Niewłaściwie ustawiliśmy kamerę. Na ekranie scena wypadła blado. Dziś nie mam wątpliwości, że ta i jeszcze kilka scen – to było zupełne szaleństwo. Ale wtedy...? Przepełniał nas entuzjazm – pracowaliśmy w poczuciu, że wszystko musi się udać. A Daniel jeszcze chciał się wyróżniać z naszego towarzystwa... Rzadko spotyka się takich aktorów – pragnął poznać skutek samego efektu, ale też sposób jego wykonania. Nie oszczędzał przy tym siebie... No cóż, podziwiałem go za to...

JANUSZ MORGENSTERN: Chęć rywalizacji we wszystkim i ze wszystkimi, na planie i poza planem, wynikała zapewne z Danka kompleksów i jeszcze nie utrwalonej pozycji w środowisku. Podobnie z Romkiem Polańskim: duża część znajomych odwracała się od niego, a on nie słabł w swojej natarczywości. Na korytarzu w łódzkiej wytwórni odgrywał całe sceny na oczach wszystkich obecnych. Chciał się przebić... Daniel też. Może działo się tak, dlatego że Olbrychski nie skończył szkoły aktorskiej, czuł się trochę nielicencjonowanym profesjonalistą i wciąż musiał się potwierdzać. Jego fanfaronady mogły śmieszyć, nawet napędzać strachu, ale ja zazwyczaj ceniłem go za te jego popisy...

Pewnego wieczoru, po jakimś „wewnętrznym” bankiecie ekipy Potem nastąpi cisza, na naszych oczach Daniel przeszedł po bardzo wąskiej poręczy mostu w Żaganiu. Wiedzieliśmy, że jeśli mu się noga powinie, to nie dokończymy filmu, a co gorsza – mógł się poranić. Było naprawdę wysoko... Można powiedzieć – dziecinada...

Ale ja to rozumiałem. Daniel chciał zaimponować. Czuł się nie odkryty i niezupełnie doceniony.

Nie, nikt mnie nie traktował jak półamatora, jak człowieka, któremu coś brakuje, wykształcenia, doświadczenia, rutyny... Sam siebie tak traktowałem i traktuję do dziś. Mimo że to mój zawód, z którego żyję i znam go niemal na wskroś, to wciąż uważam, że czegoś mi brakuje. To wrażenie niedoskonałości pozostaje do dziś niezmienne. Odnoszę je każdego dnia pracy. I to chyba dobrze... Jest coś w powiedzeniu, że stale trzeba się czuć trochę amatorem.

KRZYSZTOF ZANUSSI: Lubię Danka za kilka chwil szczerości. Potrafi wówczas powiedzieć, czego w życiu żałuje. Po wódce jeszcze bardziej kłamie, że jest z siebie zadowolony. To rzadkie – bo wtedy ludzie najczęściej się odsłaniają... Byłem jednak świadkiem momentów bardzo przytomnej szczerości – czegoś, co jest w nim wzruszające, głęboko ukryte, ludzkie. Przyznawał się, że nie jest ani odrobinę tak dobry, jak by tego pragnął. Przejmujące...

Kuba Morgenstern ma nieco inną metodę pracy niż Wajda; jest bardziej zdyscyplinowany, co nie musi oznaczać ujmy dla Andrzeja. Po prostu Morgenstern solidnie przygotowuje się do reżyserowania filmu, a realizacja przebiega niemal podręcznikowo. Akceptował większość moich pomysłów – jak zagrać, co powiedzieć, na ile sobie pozwolić. Kuba nie jest zachłanny zachłannością reżysera. Wajda czy Polański – oni patrzą na świat i na ludzi przez obiektyw kamery, a wszystko, z czym się stykają, próbują przenieść na taśmę celuloidową. Morgenstern to reżyser, ale przede wszystkim człowiek z krwi i kości, ciepły, miły, wyrozumiały. Niedawno zadałem mu pytanie:

55

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]