Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

KLEMENTYNA SOŁONOWICZ-OLBRYCHSKA: Daniel przychodził na próby i zawsze chciał grać główne role. Pragnęłam, aby któryś z moich synów został aktorem, tym bardziej że sama, mimo pomyślnie złożonego egzaminu u Zelwerowicza w przedwojennej szkole teatralnej, wybrałam dziennikarstwo, a potem literaturę. Starszego, Krzysia, prowadzałam do teatru, aby nauczył się go kochać, ale on – przyszły fizyk – gdy kurtyna szła w górę, odwracał się plecami i liczył krzesła. Nadzieję dawał Daniel, który w domu robił teatr. Na drewnianym koniu na biegunach, prezencie od ojca, cwałował zapiąwszy sobie na ramieniu płaszczyk na jeden guzik, tak jak Piotr I.

W CIENIU DRZEW

Wiedziałem, że ojciec – w odległej o 126 kilometrów Warszawie– stara się odzyskać nasze przedwojenne mieszkanie. Przyjeżdżał do Drohiczyna rzadko, najwyżej kilka razy w roku. Rozkładał swoje dziwne przybory do golenia, których obaj z bratem nigdy przedtem nie widzieliśmy; dziadek chodził się golić do fryzjera. Ojciec był z innego świata – poważny, silny pan, spieszący się na autobus, który odwoził go do tajemniczej, pięknej Warszawy. Mieliśmy tam jechać na wakacje... Tato zaszczepił mi m. in. zamiłowanie do prawdziwej historii Polski. Dużo wiedział i barwnie opowiadał... W ojcu wyczuwaliśmy instynktownie autorytet, którego nie miał nasz dziadek, zdominowany przez babcię. Ten autorytet umacniała w nas matka. Nie wiem, w jakim stopniu było to szczere, a w jakim wychowawczo wykalkulowane.

Dobrze się stało, że matka sama nas wychowywała z daleka od ojca – wiem to dziś. Nie obywałoby się bez konfliktów i nieustannych wyborów: po czyjej stanąć stronie? Pewnie brałbym w obronę matkę, bo dziecko jest wrażliwe na kobiecy płacz. Pamiętam takie sytuacje później, już w Warszawie: bez względu na to, kto miał rację, czułem krzywdę matki. Jako mały mężczyzna opowiadałem się po stronie słabej kobiety, przeciwstawiając się ojcu. Teraz widzę, że nie było to takie proste, jak mi się wówczas wydawało. Racje były przeważnie podzielone. Ojciec był bardzo trudnym człowiekiem, zdecydowanym, apodyktycznym, choć niesłychanie dobrym i uczynnym. A matka, mimo pozorów swej anielskości (tenor ze „Strasznego dworu” śpiewa: „Z anielskim swym uśmiechem strzeże synów igrających w cieniu drzew...”), potrafiła być dokuczliwie drobiazgowa. Wyprowadzało to ojca z równowagi, ale ja tego nie mogłem zrozumieć. Bo matka naprawdę starała się „strzec swoich synów igrających w cieniu drzew”.

Wiem, że ojciec próbował zdominować mojego brata we wczesnym dzieciństwie. Wychowywał go tzw. mocną ręką, łamał go – a to był ostatni chłopczyk, który się do tego nadawał. Niewykluczone, że również z tego powodu mama została z nami w Drohiczynie. Później, już w Warszawie, gdy miałem 12 czy 13 lat, ojciec próbował mnie sobie podporządkować na zasadzie: „Nie pytaj, tylko rób, co każę”. Kiedyś podniósł na mnie rękę.

– To był pierwszy i ostatni raz – powiedziałem. Widać na tyle przekonywająco, że więcej już mnie nie uderzył.

Nie sądzę, żeby mama mnie rozpieszczała. Obydwaj (z bratem) zdawaliśmy sobie sprawę, że nie ma miejsca na dokuczanie jej i niesłuchanie. Nie chcieliśmy utrudniać jej i tak już trudnego życia. Gdy przychodziła z pracy, to moje zabawki były posprzątane, bo wiedziałem, że sprawi jej to przyjemność. Podobnie dziadkowie – czy mogłem im w ogóle robić na złość? Bywało, oczywiście, że po kłótni wymykałem się z domu i potem z sadystyczną satysfakcją patrzyłem, jak mama czy babcia szuka mnie po okolicy. Ale tym większe były skrucha i radość, gdy się godziliśmy. Wspólny płacz w ramionach...

Dziś widzę, że matka wychowywała mnie i brata, pozornie nie poświęcając nam dużo czasu. Działał na nas jej przykład: uczciwość, miłość, otwartość. Takie też były jej książki, które pisała dla dzieci i młodzieży – pełne czułości i wrażliwości na ludzką krzywdę. Jej literatura...

Prosta, uczciwa – i ona sama też taka była. Taka jest... Rodzice mieli ze mną kłopot, gdy ra-

9

zem przyjeżdżaliśmy do Warszawy. Musieliśmy omijać ulice z żebrakami, bo wyciągałem od mamy wszystkie pieniądze, by je dać potrzebującym.

Wiele lat później tego samego doświadczyła moja żona Zuzia. Byliśmy w Paryżu, wybieraliśmy się na jakieś przyjęcie, postanowiliśmy pojechać nie taksówką, tylko metrem, bo taniej. Ale był to zły pomysł, bo w mgnieniu oka rozdałem 100 franków ulicznym muzykom, którzy grali w tunelu metra. Taksówka kosztowałaby – góra – 60 franków.

Choroba matki zmieniła nasz los. Musiała pójść do szpitala na kilka miesięcy. Okazało się, że jest poważnie chora – zapalenie wsierdzia, wada serca do końca życia. Wyjechała z Drohiczyna, zostałem z dziadkami, ale byli już za starzy, żeby dać sobie ze mną radę, więc oddali mnie do ciotki do Zambrowa. Ciocia Krysia, stara panna, nauczycielka... Można by o niej długo opowiadać – wspaniały, naiwny człowiek. Po kilku tygodniach wzięła mnie druga ciotka – Irena, i zabrała do Sannik, miasteczka, do którego przyjeżdżał Chopin. Tam jej mąż, a mój wujek, uczył w podstawówce polskiego i biologii. Chodziłem do jego klasy, bodajże piątej. Po roku wszyscy – matka, ojciec, brat i ja – znaleźliśmy się w Warszawie, w malutkim pokoiku przy Nowogrodzkiej, ze wspólną kuchnią i łazienką. Całe dnie i noce przez nasz pokój przechodziły trzy rodziny... Koszmar. A do tego mama była bardzo słaba, lekarze kazali jej leżeć w łóżku. Za ścianą mieszkał Tadeusz Grabowski, młody aktor Teatru Klasycznego. Często chodziliśmy tam na przedstawienia – dumni z sąsiada artysty. Grał małe role, za to z dużym temperamentem.

POD KLOSZEM

Szóstą klasę zaatakowałem w szkole nr 40 przy Hożej, niedaleko obecnego „Grand Hotelu”. Pamiętam, że wówczas chodziłem się uczyć przez ruiny. Zdałem też do szkoły muzycznej, bo bardzo zazdrościłem talentu muzycznego Krzysiowi, mojemu starszemu o sześć lat bratu. Nie tylko muzycznego zresztą – to było dziecko wielu zupełnie niezwykłych talentów. Mama opowiadała, że pewnego dnia przyniosła do domu zeszyty z francuskiego – do poprawienia. Po południu się do tego nie zabierała, dopiero wieczorem, patrzy, a tu wszystkie sprawdziany poprawione – i to dobrze! Mój brat miał wtedy 12 lat, a francuskiego nauczył się sam. Bawił się po prostu słownikiem Larousse'a. Maturę zdał, gdy miał 16 lat, magisterium – w wieku 21 lat, doktorat z fizyki – mając 23 lata. Ale potem widocznie głowa nie wytrzymała i teraz musi być leczony psychiatrycznie.

Jeszcze w Drohiczynie przejawiał niesłychane zdolności muzyczne. Przy pomocy organisty nauczył się grać na fortepianie i czytać nuty. W radiu szukał kanałów z muzyką poważną. Najpierw był to odbiornik na kryształki, a potem już zwykłe radio „Pionier”. Całymi godzinami słuchał muzyki: Beethovena, a zwłaszcza Bacha. Słuchając, trzymał przed sobą nuty i przekładał kartki. Dla mnie w muzyce tkwiła jakaś magia, skręcało mnie z zazdrości, gdy patrzyłem na „wtajemniczonego” Krzysia. Kiedy znaleźliśmy się w Warszawie, postanowiłem zdać do szkoły muzycznej I stopnia – do klasy fortepianiu. Uznano, niestety, że nauki gry na fortepianie już ze mną nie warto zaczynać w tym wieku, ale że mogę spróbować w klasie skrzypiec. Poszedłem zatem na egzamin do szkoły przy Placu Zbawiciela, przyniosłem ze sobą drewniane cymbałki, udające ksylofon, i brawurowo –jak mi się zdawało – zagrałem piosenkę Vesa Montanda.

Gry na skrzypcach uczyłem się już dwa czy trzy lata, gdy naraz poważnie się rozchorowałem. Wyniknęły jakieś komplikacje po anginie, musiałem długo leżeć w łóżku. Profesor Bogdanowicz – słynny wówczas warszawski pediatra – uznał, że mam wadę serca i zabronił mi nie tylko chodzić na gimnastykę, ale także grać na stojąco. Jedyny z całej grupy ćwiczyłem zatem grę, siedząc na krześle. W obawie przed zasłabnięciem nie było mi wolno wstawać

10

nawet podczas dorocznych koncertów. Rodzice chorowali na serce, byli więc pewni, że schorzenie jest dziedziczne.

W tym czasie przeżyłem swoją krótką przygodę z harcerstwem. Zaraz po Październiku '56 ojciec zaprowadził mnie do swojego przyjaciela, druha Wyrobka, jednego z przywódców „Szarych Szeregów”, a po odwilży jednego z najważniejszych harcmistrzów. Miałem pojechać na obóz do Karpacza razem z harcerską drużyną muzyczną z Pałacu Kultury. Z „Puzonami”. Pamiętam, że gdy mnie Wyrobek zobaczył, powiedział:

– Pod klosz z nim, a nie do harcerstwa.

Musiałem wyglądać nieszczególnie. Blady, wychudzony, chory na serce, ze skrzypcami pod pachą... Na obozie traktowano mnie tak, jak wyglądałem – jak maminsynka i skrzypka, któremu wolno grać tylko na siedząco. Nie wykonywałem żadnych cięższych prac, zwalniano mnie z porannych zapraw itd. Młodzież nie lubiła mnie za to, dostawałem kocówy raz po raz. Trochę podreperowałem swój autorytet grą w ping-ponga; to jedyny sport, którego uprawiania mi nie zabraniano. I choć pierwszy raz w życiu trzymałem rakietkę w ręku, szybko doszedłem do wprawy i ku zdumieniu starszych, dzielnych harcerzy, ograłem prawie wszystkich. Może więc nie byłem tak chory, jak uważali lekarze?

OLIMPIJCZYK

Po powrocie jeszcze raz dał znać o sobie mój przekorny charakter. Wprawdzie zwolniono mnie z gimnastyki, ale z ćwiczeń sportowych nie zamierzałem rezygnować. Pełen wrażeń po lekturze „Trylogii” zapisałem się na szermierkę. W tajemnicy przed rodzicami i nauczycielami chodziłem na treningi; doszedłem aż do „pierwszego kroku”, ale potem plansza musiała mi się znudzić, bo zmieniłem dyscyplinę. W tym samym czasie Irena Kirszensztein także w Pałacu Kultury uczestniczyła w kółku teatralnym...

Minęły lata i okazało się, że profesor Bogdanowicz postawił błędną diagnozę. Ojciec, gdy się dowiedział o treningach, był wściekły, matka przerażona, ale ja już przeszedłem wszechstronne badania, z których wynikało, że jestem zupełnie zdrów. Przez ten sport zaniedbałem grę na krzypcach. Dziś trochę tego żałuję, ale pocieszam się myślą, że gdyby nie sport, to pewnie zostałbym cherlakiem do końca życia. Moja przerwana edukacja muzyczna kilkakrotnie bardzo mi się przydała w pracy. Najbardziej chyba w czasie realizacji filmu Lelouche'a Jedni i drudzy: grałem w nim dyrygenta i pianistę. Mam nawet takie zdjęcie, na którym widać, jak Artur Rubinstein uczy mnie grać mazurki Chopina. Pewnie nie byłbym ich w stanie zagrać naprawdę, ale dzięki minimalnej wiedzy muzycznej wiedziałem, co robić z rękami.

Nigdy za to nie ciągnęło mnie do gitary. Maryla Rodowicz co jakiś zaś obiecywała, że wreszcie nauczy mnie grać na gitarze, ale nigdy nie wywiązywała się z tych obietnic. Teraz to samo mówi Rafał, mój syn.

– Śpiewasz przyzwoicie – słyszę czasami – a jak się ma gitarę, to śpiew jest pewniejszy. Śpiewa się z większą wiarą... W czasie którychś wakacji musimy zamknąć się w naszym domku nad Wisłą i nauczę cię kilku chwytów.

Na skrzypce chodziłem razem z Ewą Wanat. późniejszą solistką grupy „Novi Singers”. Przez pewien czas stanowiliśmy nawet parę wzorowych skrzypków. Pamiętam też Lilianę Urbańską, znaną dziś piosenkarkę i żonę Krzysztofa Sadowskiego. Tylko że jej i Ewie starczyło wytrwałości, a ja odpadłem.

Mój brat tymczasem prowadził chór szkolny, grał, komponował...

Na pewno nie miałem kompleksu młodszego brata. Wobec Krzysztofa odczuwałem podziw, był dla mnie autorytetem. l zupełnie nie takim starszym bratem, jak w literaturze: co to dałby mi w tyłek, obronił przed krewkimi kolegami z podwórka. Przeciwnie – gdy miałem 12

11

lat, potrafiłem go pobić. Osiemnastolatka... Do sportu nie ciągnęło go zupełnie, miał raczej potrzeby duchowe, intelektualne oraz – stosunkowo wcześnie – religijne. Później tłumaczono mi, że to się często zdarza; ścisłe umysły uciekają w religię. Może bierze się to z niemożności uchwycenia wszystkiego na poziomie racjonalnym?

Ale szybko pochłonął mnie sport. Dyscypliny zmieniałem w zależności od sukcesów polskich sportowców. Szermierka, boks, badminton, judo. Sądziłem, iż zostanę mistrzem olimpijskim, nie byłem tylko pewien, w jakiej dyscyplinie. Chciałem wszystkiego spróbować, zobaczyć czym to pachnie. Czułem jakąś wewnętrzną zachłanność, niecierpliwość i ciekawość.

Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Coś z tego pozostało mi do dziś, choć teraz już wiem, że wszystkiego spróbować nie zdołam. Rosjanie mówią: „Wsiewo mira nie projebiosz, no nada k etomu striemitsa”. Nieco dosadnie, ale określa to mój stosunek do życia w każdej dziedzinie. Trochę się już uspokoiłem. Może szkoda?

NAUKI I NAUCZKI

KLEMENTYNA SOŁONOWICZ-OLBRYCHSKA: Z prawdziwym teatrem Daniel zetknął się po naszym powrocie do Warszawy. Chodził jak urzeczony rolą Łomnickiego w Kordianie. Sam przygotowywał się do roli Kościuszki w szkolnym przedstawieniu. Zagrał ją i poniósł klęskę. Przerabiał wszystko, co było na próbach, wprowadził sporo własnych pomysłów, a zrozpaczona nauczycielka krzyknęła: „Ty nigdy nie będziesz aktorem!” Bardzo to przeżył.

Nie pamiętam tej klęski. Przykre wydarzenia staram się jak najszybciej zapomnieć. Kiedy byłem w ósmej klasie, zgłosiłem się do konkursu recytatorskiego. Mówiłem „Pieśń

o Januszu Korczaku” Słonimskiego. Odpadłem już w pierwszych eliminacjach. Innym razem szukano spikerów do radiostacji. Przyszedłem, przesłuchano mnie. Zła dykcja, dziękujemy. W te swoje próby nie wtajemniczałem nikogo – trochę bałem się porażki, ale byłem zbyt ambitny, żeby się do tego przyznać. Co innego, gdybym był pewien sukcesu...

Liceum „Batorego”... Już wtedy elitarne, z chlubną historią, niemal legendą. Egzamin wstępny zdałem śpiewająco. Był jeden istotny powód, dla którego chciałem chodzić do „Batorego” – podobał mi się budynek szkoły i miejsce niedaleko Agrykoli. Bardzo lubiłem tę część miasta. To, że teraz mieszkam w kamienicy przy Górnośląskiej, to nie przypadek. Ten dom zauważyłem już w liceum. Wracałem ze szkoły, przechodziłem obok niego, wydawał mi się szczytem piękna i elegancji. Rzeczywiście – to jedna z najpiękniejszych kamienic w Warszawie, teraz może trochę zaniedbana, ale wciąż zachwycająca. No i położenie nadzwyczajne...

W szkole miałem kłopoty z nauką. Po części wynikały one z nadmiaru zajęć, bo to i sport, i potem telewizja, ale głównie – z mojego trudnego usposobienia. Kompletnym głąbem nie byłem, ale potykałem się na drobiazgach – jak mi się wówczas wydawało.

ADAM MICHNIK: Daniel już w liceum był gwiazdą. Ulubieńcem szkoły, uczniów nauczycieli. Chyba nie spotkałem w swoim życiu nikogo, kto by tak idealnie pasował do formuły gwiazdora. W szkole miał osobliwy façon d'etre: ogromna inteligencja, talent poczucie odrębności. Bywało to dla Daniela dobre, ale bywało też kłopotliwe.

Lubiłem popisywać się przed klasą, uwielbiałem wzbudzać ryki śmiechu, byłem nadwornym, złośliwym błaznem. Chodzący do tej samej szkoły Adaś Michnik także dokuczał nauczycielom, ale głównie swoimi wątpliwościami historycznymi i politycznymi. Często spoty-

12

kaliśmy się razem na korytarzu albo w toalecie – nauczyciele wypieprzali nas za drzwi z trzaskiem i kazali nie pokazywać się bez rodziców. Przez to chyba trochę się zaprzyjaźniliśmy.

Wzbudzałem niechęć wychowawców swą pozorną obecnością na lekcjach i ignorancją. Starałem się za wszelką cenę udowodnić, iż na niczym mi nie zależy. Dziś domyślam się, że musiałem również ich drażnić tym, że w sposób karygodny manifestując swoją niezależną osobowość, jednocześnie zaczynałem odnosić pewne sukcesy poza szkołą: w sporcie w telewizji.

Za sobą miałem tylko polonistę, nauczyciela wychowania fizycznego i romanistkę, której zawdzięczam ukończenie liceum i dopuszczenie mnie do matury. Polonista nazywał się Jan Cichoń. Z energią, talentem i miłością prowadził teatr szkolny. Z polskiego kulałem, lecz nadrabiałem w teatrze, gdzie Cichoń bardzo mnie cenił.

Najżyczliwszą mi osobą w szkole była pani Maria Szypowska, nauczycielka francuskiego. Rodowita Francuzka, dawno wyszła za mąż za Polaka i odtąd kochała się w tym kraju na zabój. Piękna kobieta. Dziś widuję ją czasami i mimo że ma z osiemdziesiąt lat, wciąż nosi ślady nieprzeciętnej urody. Do uczniów i do swojego przedmiotu odnosiła się zawsze z uśmiechem, wdziękiem, inteligencją i miłością. Być może odnosiłem takie wrażenie, bo lubiłem francuski, nie miałem kłopotów z akcentem, wiedziałem, że w razie trudności mogę liczyć na pomoc matki, która nieźle mówiła tym językiem.

Przez całe liceum starałem się nie zawieść pani Szypowskiej, więc uczyłem się francuskiego regularnie i wytrwale. Potem bardzo mi się to miało przydać... Kiedy jako dwudziestolatek pojechałem pierwszy raz do Cannes, nagle na ulicy zdałem sobie sprawę, że ludzie mówią językiem, który dobrze rozumiem i którym nieźle władam.

Trzecim nauczycielem, który nie miał do mnie zastrzeżeń, był pan Gackowski od wuefu. Z powodów oczywistych.

NA MAŁEJ SCENIE.

Wspomniałem już o pechowym dla mnie konkursie recytatorskim. Jednym z jurorów był Józef Małgorzewski, aktor, dziennikarz, ten sam, który 1 września 1939 roku ogłosił przez radio wybuch II wojny światowej, a podczas nalotów na Warszawę mówił w eter: „Uwaga, uwaga, nadchodzi!”. Jako aktor nie miał wielkich osiągnięć, ale był nieprzeciętnym radiowcem, recytatorem i pedagogiem. Rychło miałem doświadczyć jego talentów na własnej skórze.

Kilka tygodni po eliminacjach spotkałem pana Małgorzewskiego na ulicy. Niewykluczone też, że to on sam się do mnie zgłosił. Powiedział, że konkurs to konkurs, trema, loteria itd., że z werdyktem komisji nie bardzo się wtedy zgodził.

– Masz do tego serce, chłopcze – orzekł. Po latach Małgorzewski wspominał, że od razu zauważył mój talent i czuł, że – cytuję – zostanę przyszłym Węgrzynem. Widocznie naprawdę musiałem mu się spodobać, bo wziął mnie do prowadzonego przez siebie kółka recytatorskiego Miłośników Starej Warszawy. Była to grupa zapaleńców, ludzie dorośli, zupełni amatorzy. I ja – jedyny wśród nich licealista. Występowaliśmy na wielu imprezach, bezpłatnie, ale przed prawdziwą publicznością. Małgorzewski znalazł dla mnie „Pieśń o Stefanie Starzyńskim”, którą pierwszy raz powiedziałem bodaj na akademii z okazji rocznicy śmierci prezydenta Starzyńskiego. Ten wiersz wszedł potem na stałe do repertuaru kółka recytatorskiego. W naszych występach bardzo często brali udział zawodowcy – Elżbieta Barszczewska i Jan Kurnakowicz. Pan Jan w Klubie Oficera wyszedł kiedyś na scenę i tak genialnie zasunął monolog z Czechowa: „Zagryzie mnie żona bez nut...”, że aż mi dreszcze przeszły.

13

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]