Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

METODA HOPPERA

Aktor i reżyser Dennis Hopper (ten sam, który wraz z Peterem Fondą nakręcił manifest pokolenia kontrkultury lat 60. – Easy Rider) napisał książkę o wpływie narkotyków i alkoholu na grę aktora. Objaśnia w niej precyzyjnie, ile trzeba wypić, powąchać lub wstrzyknąć sobie, aby lepiej zagrać poszczególne role. Przeżył to sam, eksperymentował na własnym organizmie. I to jest analiza metody Lee Strasberga w Actor's Studio – balansu między świadomością i nieświadomością, ale wyrażona za pomocą działek narkotyków i dawek alkoholu. Ktoś powie: bufonada czy błazeństwo, lecz ja wiem, że Hopper ociera się o prawdę.

Kim jest komediant? Patrzę wokół siebie i widzę najczęściej znerwicowanych, zakompleksionych ludzi, nie mających odwagi wyrazić się głośno w życiu prywatnym. Na scenie można mówić o sobie poprzez teksty innych – do widzów, którzy zapłacili, by tego słuchać. Z pozoru prosty mechanizm. Ale po wieczorze w teatrze naprawdę trudno pójść do domu, przeczytać gazetkę, potem całować żonę i dzieci. Przybywa adrenaliny – jeśli aniołki mają latać wokół głowy. Farbą są nasze nerwy, strunami gitary – nasza głowa, serce, wątroba. Nie jest przypadkiem, że wielu aktorów chodziło po przedstawieniu prosto do Spatifu, by – dzięki wódce

łagodnie wylądować. A rankiem korciło, by sięgnąć po piwko. Łatwo wpaść w rytm, pomagający tłumić psychiczne niepokoje. Wówczas już tylko krok do alkoholizmu.

Naturalnie bywają aktorzy dożywający setki, jak Solski na przykład, który zresztą też za kołnierz nie wylewał. Tak jak bywają robotnicy w fabryce azbestu, którzy nie umierają na raka.

Nie piłem nigdy do chwili, gdy spotkałem Stefana Friedmana i Jerzego Hoffmana – w czasie realizacji Rannego w lesie. Zaczęło się niemal filozoficznie (każdy pijak tak może powiedzieć): wszystkie moje kompleksy, zahamowania gdzieś odpływały. Raptem miałem odwagę patrzeć prosto w oczy dziewczynie – i to tak jednoznacznie, że wiedziała, iż chcę z nią iść do łóżka. A przedtem, na trzeźwo, opowiadałem jej o Apollinairze i Małym Księciu. Oczywiście

zasłuchiwała się. Ale do łóżka brał ją ktoś inny. Ktoś, kto w ogóle nic nie mówił. Potem doszły inne motywy. Obserwowałem ludzi wokół siebie i sam odpowiadałem sobie na pytanie, dlaczego – jeśli to jeszcze nie nałóg – piją. Było ich mrowie... Jedni znaleźli się w mojej pamięci w salach przeznaczonych dla błazeństwa, inni – dla dramatu. W przedsionku stoję ja.

WBREW ZASADOM

Zważono – policzono. Zdarzało mi się zagrać lepiej po przedawkowaniu alkoholu niż poprzedniego dnia na trzeźwo. To bardzo uwodzi. Ale, na szczęście, na kacu zdarzało mi się też zapominać o tym, do czego stale dążę – o perfekcjonizmie zawodowym. Na tyle mnie to przerażało, że mogłem trzymać się w ryzach.

Nie mam takiej dyscypliny, jak Pszoniak, który nie potrafi grać, gdy czuje choćby przesycony alkoholem oddech kolegi. Wojtek umie i lubi pić, ale rygorystycznie nie łączy tej umiejętności z wykonywaniem zawodu. Nie powiem, że pijałem przed spektaklami, ale raz wlałem w siebie morze wódki. W głowie miałem zakodowane, iż jestem tego dnia Imaginacją w II akcie Kordiana. W poczuciu absolutnej bezkarności świętowałem urodziny sąsiada. Plan był taki: taksówka zawiezie mnie do teatru, prześpię się trochę w garderobie, na scenę –jeden monolog i znów do pościeli. Biesiadowałem niemal do ostatniej chwili, powtarzając sobie zresztą tekst, aby wargi zapamiętały wymowę. Zacząłem się nieco niepokoić dopiero wówczas, gdy zobaczyłem przestrach w oczach pani Helenki, garderobianej. Ładnie muszę wyglądać – pomyślałem. Ale prawdziwą przyczynę jej paniki poznałem dopiero wtedy, gdy się położyłem: nade mną wisiał nie mój strój z Kordiana, lecz skórzany kostium z Hamleta. Za chwilę miałem mówić słowami duńskiego księcia. Przez pięć minut zrobiłem wszystko, aby

26

się doprowadzić do pozycji pionowej – z rzyganiem włącznie. Pamiętam wejście na scenę i pamiętam koniec przedstawienia. Reszta jest milczeniem...

W pamięć wryła mi się też przemożna chęć wkroczenia na proscenium i zakomunikowania publiczności:

– Bardzo przepraszam, jestem kompletnie pijany. Zwracam sam za bilety, proszę przyjść jutro.

Ale moja niedyspozycja zdaje się nie rzucała się zanadto w oczy. Dostałem normalną porcję oklasków.

Hanuszkiewicz zarzucał mi potem, że gdybym brał za spektakl godziwe honorarium, zatrudniony przez komercyjny teatr gdzieś na Zachodzie, to wtedy – o tak, pieniądze! – nie wlałbym w siebie ani kropli. Zabolało mnie. I kiedyś we francuskim Nanterre (odtwarzałem postać ze sztuki Handkego) postanowiłem podczas występu wypić butelkę whisky. Taki test. Mimo że mówiłem po francusku – nikt niczego nie poznał. Ale gdybym połakomił się na jeszcze jedną szklaneczkę, to pewnie musiałbym oznajmić: „Bardzo przepraszam jestem kompletnie pijany... Zwracam za bilety...”

Do tego sprawdzianu skłoniła mnie też obserwacja Gerarda Depardieu.

Miał wówczas 29 lat i wypijał w czasie przedstawienia właśnie butelkę whisky. Nie wiem, jak to robił, gdyż prawie nie schodził ze sceny. Przed podniesieniem kurtyny w garderobie stała pełna butelczyna, a gdy kurtyna zapadała – ledwie zostawało coś na dnie. Bywało, że przychodził do teatru już po opróżnieniu jednego „opakowania”, a drugą butelkę whisky – według zwyczaju – kończył podczas krótkich pobytów za kulisami. Poziom jego gry niewiele się zmieniał, tyle że spektakl trwał o pół godziny dłużej: po prostu zastanawiał się, co ma powiedzieć. Akurat na taki występ trafił mój teść, Andrzej Łapicki. Napisał później, że „zmasakrowaliśmy” (ja i Pszoniak) Depardieu jakością i stylem interpretacji roli...

Gerard zapłacił za ten styl życia ciężką depresją psychiczną. W 1978 roku ledwo się wykaraskał. Pomogła mu wtedy żona, która – jak się dowiedziałem – kilka miesięcy temu go rzuciła. Smutne. W co będzie teraz uciekał: w pracę, w alkohol?...

W WÓDCE RATUNEK

Eksperyment w Nanterre był raczej kaprysem, badaniem odporności mojego ciała, a także umysłu na połączenie scenicznego stresu i alkoholu. Ale raz – jedyny raz! – wódka okazała się równie niezbędna, jak charakteryzacja.

Podczas kręcenia Potopu w ogóle nie piłem i nie paliłem. Wiedziałem, jaki wysiłek trzeba przetrzymać, w jak doskonałej być kondycji, aby podołać trudom roli. Poza tym każdy katar czy grypa stanowiła niebezpieczeństwo szczególnego rodzaju: chory być mógł operator, nawet reżyser, ale nie główny aktor, bo wtedy z dni zdjęciowych – nici. Tymczasem śniegu ubywało i groziło przedłużenie realizacji filmu do następnego roku lub klecenie dodatkowych, kosztownych dekoracji. Zatem dyscyplina: abstynent i z wyboru, i z konieczności. Ale przecież popiłem – i to przed kamerą. Powód? Brak czasu i dążenie do autentyzmu. Efekt potwierdził, że miałem rację.

Role kompanów Kmicica grali wybitni aktorzy teatralni, którzy zjechali do Łodzi (gdzie wówczas odbywały się zdjęcia) z całej Polski: Bogusz Bilewski – Kulwca-Hippocentaurusa, Andrzej Kozak – Rekucia. Paweł Rauba – Uhlika, Włodzimierz Bednarski – Zenda, Stanisław Łopatowski – Ranickiego i Stanisław Michalski – Kokosińskiego. Tak się złożyło, że na nakręcenie sławetnej sceny, gdy pan Andrzej swawoli z druhami w Lubiczu, mieliśmy tylko jeden dzień. Niemożliwość. Zaproponowałem więc producentowi, że przekonam kolegów, by pracowali także przez całą noc. Zaprosiłem ich do Spatifu. Była to naprawdę grupa niezłych ochlapusów, w której wcale ostatniego miejsca nie zajmowałem.

27

Widujemy się tak rzadko, być może to jedyna okazja na długie lata: potraktujmy tę hulankę, jak nasz prywatny bankiet. Trzeba pracować w nocy...

Co, w nocy? A kto nam zapłaci?

O pieniądzach nie mówmy. Przecież spotkać się chcą przyjaciele. Zachowujmy się naturalnie: jedzmy, pijmy gorzałkę, opowiadajmy sobie anegdoty, a od czasu do czasu powiedzmy do kamery jakieś zdanko z XVII wieku.

Ciekawy pomysł. Ale jak to zrobić? Z tą wódeczką... Zwykle pijemy soczek, udający wino i wodę, naśladującą wódkę. Tym razem dyrygowałem panem Zenkiem, by – we właściwych proporcjach – uzupełniał te atrapy alkoholem. Przez wiele godzin sączyliśmy rozcieńczony spirytus. Padał za kamerą Jerzy Wójcik, słaniał się ze zmęczenia Jerzy Hoffman – a my dawaliśmy przykład tytanicznej pracy: nie odchodziliśmy od stołu nawet na przerwy. Ba! Po zakończeniu tej sceny ryczeliśmy jeden przez drugiego:

Nie chcemy stąd wyjść!

Reżyser zorientował się w czasie pracy, że jest coś za naturalistycznie, ale gdy stwierdził, że kontrolujemy sytuację, szepnął mi tylko do ucha:

– Bracie kochany! Ty tylko uważaj, bo ten Kozak Andrzej to jest niedużej wyporności! Kozak siedział obok mnie. Widział, że jesteśmy w kadrze i nagle wpadł na pomysł: palnął sobie w łeb ciężkim, szklanym kielichem. Rozbijając na czerepie naczynie, nie skaleczył się

nawet... Pan Bóg pijaków jakoś szczególnie proteguje i pilnuje.

ROZRÓBY

No nie zawsze, nie zawsze... Podczas moich junackich podbojów w Łodzi lubiłem pić w towarzystwie Wojtka Frykowskiego. Pewnego wieczoru, kiedyś ktoś zaczął zaczepiać mojego towarzysza, ten – wskazał na mnie:

– Najpierw spróbuj się z moim uczniem.

Postanowiłem łobuza, który ośmielił się zamierzyć na mistrza, doprowadzić do przeprosin. Wychodząc przed Spatif, ustąpiłem mu miejsca w drzwiach. I obudziłem się na pogotowiu. Był to rezultat lektur o dżentelmenach – łódzki menel nie czekał, aż nasz spór rozstrzygnie angielski pojedynek na pięści, tylko przyłożył mi w potylicę kluczem czy gazrurką.

Innym razem zasiadłem z Frykowskim przy barze zupełnie zrozpaczony. Miałem oto krótką przerwę w zdjęciach i chciałem na święta Bożego Narodzenia zabrać dziewczynę, w której się zadurzyłem, do Zakopanego. Ale narzeczony jej nie pozwolił. Opiliśmy z Wojtkiem sprawę i wyszliśmy na ulicę bić narzeczonego. Frykowski – doświadczony pijak – szybko się ulotnił, a ja dopadłem na trotuarze jakichś kolegów sprawcy mojego cierpienia.

Święta spędziłem w areszcie: alkoholicy, doliniarze, sutenerzy i ci, których zamknięto „za niewinność”. Nikt mnie nie poznał. Gorzej. Niektórzy wyczuli, że nie jestem z ich paczki. Sytuacja zaczęła być groźna, bo doszli do wniosku, iż mają w celi kapusia – czyli mnie. Zacząłem mówić wszystkim dokoła, jaki to ze mnie aktor.

– No to zagraj coś – usłyszałem od ponurego, zniszczonego życiem młodzieńca.

Cóż było robić... Odegrałem śmierć Maćka Chełnickiego z Popiołu i diamentu – pokazałem, jak wygląda człowiek, który dostał kulę w brzuch. To ich zafascynowało. Opowiadałem potem jeszcze bajeczki Fredry – i tak nam jakoś spokojnie bożonarodzeniowa noc upłynęła. Zaskarbiłem sobie ich sympatię. Jeden z uwolnionych zabrał ze sobą gryps z informacją, gdzie się znajduję, dla zaprzyjaźnionej ze mną pani Stefanii z „Honoratki”. Prosiłem, by powiadomiła producenta, bo już 27 grudnia miałem dalej grać w Popiołach. Zresztą, nie bardzo pamiętałem, co wyrabiałem, czyżbym kogoś poważnie poturbował? (To mi zresztą wmawiali milicjanci). Na szczęście starcie okazało się błahe, zjawili się koledzy z filmu i nie dokończyłem odsiadki.

28

Drugi swój pobyt w areszcie, a raczej „motywację do czynu” – również zawdzięczam kobiecie – mojej ówczesnej żonie Monice Dzienisiewicz. Wchodziliśmy, nie całkiem trzeźwi, do warszawskiej „Melodii” (przedtem był Spatif): Drogosz, Friedman, Monika, ja i pewien pan Wojtek. Przy drzwiach tłok. I nagle głos Moniki:

– Danielu, ten pan mnie obraził!

Zjeżyłem się. Dwaj impertynenci zaczęli uciekać. No to za nimi! A za mną biegli dwaj moi przyjaciele, chcąc mnie powstrzymać. Stefan Friedman krzyczał:

– Danek, zostaw!

Niestety, opacznie te wołania zrozumiał Leszek Drogosz. Podbiegł – jak myślał – do ścigających mnie osobników. Dwa ciosy zmieniły pozycje Stefana i jego towarzysza z pionowych na horyzontalne.

Nie wiedziałem... – tłumaczył się później champion. – Dostrzegłem tylko – ściga cię czterech. Gdybym widział, że to tylko para, to bym się nie wtrącał. Sam dałbyś radę. Popatrz, po raz pierwszy biłem się na ulicy dopiero wtedy, gdy zostałem artystą.

Bo do tej pogoni, jakby ze slapstickowej komedii, doszło po nakręceniu Boksera, w którym razem występowaliśmy.

W tym samym czasie, gdy Drogosz ścinał z nóg moich kumpli, ja dopadłem jednego z uciekinierów i zdarłem z niego płaszcz – porządną jesionkę. Jak spod ziemi pojawiły się dwie „suki”. Słyszałem, jak dowódca – myśląc, że się pobiliśmy z Leszkiem – komenderował:

Drogosz – osobno, Olbrychski – osobno, bo się pozabijają. Trafiłem za kratki. Stojący na zewnątrz Drogosz, tłumaczył sprzątaczce:

Dla kogo pani tu pracuje? Przecież jak się system zmieni, to oni wszyscy będą wisieć! Sprzątaczka naturalnie doniosła komu trzeba. Drogosz boksował w gwardyjskim klubie i z

racji tego był oficerem milicji. Zasłużona miłość do Drogosza zwyciężyła – stąd obyło się w jego wypadku bez kratek. Ale o tę perswazję miał do niego dużo pretensji jego przełożony, pułkownik z „Błękitnych” Kielce...

Nastąpiły przeprosiny, płaszcz odkupiłem, złożyłem autografy. To byli nadzwyczaj sympatyczni panowie. Wówczas też chcieli wstąpić na kieliszek, w ścisku otarli się niechcący o moją małżonkę. No i usłyszeli:

Nie dotykaj mnie, chuju!

Skoro ja jestem chujem, to ty jesteś kurwą!

A w tym momencie padło już – logiczne – oskarżenie o obrażenie kobiety itd., itd. Alkohol jeszcze dwukrotnie wywołał kolizje z milicją – gdy odbierano mi prawo jazdy. Po

pierwszej stracie dosiadł się do mojego stolika w restauracji ubek, który po wstępie „pan jest przecież patriotą” zaproponował zwrot dokumentu, w zamian za cykliczne dialogi. Wolałem chodzić piechotą. Drugie „spieszenie” było wynikiem starannie zaplanowanej akcji. Po spotkaniu z członkami „Solidarności” w mieście o nazwie – nomen omen – Piła, gdzie gospodarze hucznie nas ugościli, nazajutrz musiałem wracać do Warszawy. Nie zdążyłem wytrzeźwieć. Obstawiono wszystkie rogatki – wpadłem na jeden z patroli. Dmuchnąłem w balonik, pobrano mi krew do badania, a później odebrano prawo jazdy na pół roku – i słusznie... Koło mnie siedział Krzysztof Kolberger, obrażony, że mnie sprawdzają, a jego – nie. Już chciał krzyczeć, że też jest pijany, ale uznał, iż przyjemność prowadzenia mojego bmw do Warszawy warta jest ofiary. I nie doszło do wpisania Kolbergera na listę represjonowanych sympatyków „Solidarności”.

29

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]