Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

We Frankfurcie (ale, niestety, już po odjeździe z peronu) okazało się, iż pociąg, do którego żona wsiadła, owszem jedzie do Stuttgartu, tyle tylko, że jest osobowy i zatrzymuje się na każdej stacji. Zaczęła tłumaczyć coś po angielsku konduktorom – po dłuższej chwili zrozumieli. Otrzymałem wiadomość, że Zuzia się spóźni. Na nią zaś czekała wieść: „Przyjedź prosto do zakładów «Mercedesa»”. Też – jak wcześniej ja –znalazła się w podmiejskim pociągu (tenisówki, dres, plastikowa siatka w ręku). Zapytała, gdzie jest stacja taka to a taka.

Ale, proszę pani, tam nie ma sklepu ani muzeum, ani kina. Tam jest tylko „Mercedes Benz”.

No to świetnie – właśnie do niego przyjechałam. Pasażerowie patrzyli na nią, jak w kucki przechodziła pod szlabanem, bo fotokomórka reagowała tylko na samochody. W salonie samochodowym – czysto, pełno ludzi, a w oddali jakaś dziwna grupka. W środku ja z rozwianym włosem (byłem po niewielkim bankiecie pożegnalnym), papieros w zębach, dwie hostessy z popielniczkami. Szukam po kieszeniach, wyciągam marki, dopłacam resztę należności nie miałem przy sobie kart kredytowych. Trzecia hostessa odbiera ode mnie banknoty

Jeszcze dwa tysiące marek... a nie, to zdjęcie... a teraz jest już o 400 marek za dużo. Dziękuję.

Wcześniej poczęstowano mnie jeszcze lunchem i szampanem, zatem samochód poprowadziła Zuzia.

To była beczka miodu, a teraz będzie łyżka dziegciu.

Chciałem zarejestrować samochód we Francji, bo wtedy większość czasu tam spędzałem, poza tym wydawało mi się, że lepiej opłacić ubezpieczenie u francuskiego agenta.

Dojechaliśmy do granicy. Pokazałem polski paszport z rezydencką wizą.

Proszę teraz opłacić podatek.

Ale ja jestem Polakiem!

Ale płaci pan podatki we Francji! Przykro mi, ale nie może pan wjechać na terytorium naszego kraju nawet na pięć metrów, dopóki nie złoży pan wiarygodnego czeku w wysokości 30 procent wartości samochodu.

Rany boskie – to prawie tyle, ile kosztowała nowa „renówka”. Trudno. Wyciągnąłem książeczkę czekową. Patrzą na mnie podejrzliwie – jakiś Polak.

Proszę potwierdzić czek w banku. Najlepiej wziąć taksówkę, jechać do miasteczka i poświadczyć, iż pański czek jest wiarygodny.

Urzędniczka w banku mnie rozpoznała, dopełniła formalności i poprosiła o autograf. Wróciłem na granicę. Szybko podniesiono szlaban. Potem, już w Paryżu, przeżyłem piekło z rejestracją... Zdaje się, że była to konsekwencja zakupu w Niemczech. Francja broni rynku pracy, a w tym wypadku nikt z Francuzów nie zarobił na pośrednictwie. Polskie przepisy okazały się bardziej liberalne – każdorazowo przy przekraczaniu granicy robiono mi odprawę warunkową.

ZGNIECIONY METAL

22 grudnia 1986 roku zaparkowałem mercedesa przed domem Andrzeja Wajdy. Popijając kawę, posłyszałem hałas. Wybiegłem z mieszkania i zobaczyłem znikający pług śnieżny. Pół mojego samochodu było zniszczone. Dognałem uciekiniera, który – wyrządziwszy szkodę – rejterował: jak w policyjnym filmie zajechałem mu drogę na Żoliborzu. Otwarłem drzwi do szoferki. Dłonie zacisnąłem w kułaki.

Albo pana prowadzę na policję, albo natychmiast spisywać oświadczenie i przyznawać się do winy!!! Skapitulował. Było południe.

Wieczorem zaparkowałem niedaleko mego domu. Raptem dzwonek do drzwi. Sąsiad.

Odśnieżarka uszkodziła państwu samochód!

139

A wiemy, wiemy – koło dwunastej...

Nie, przed chwilą – opla pani Zuzanny!

Pomyślałem przez chwilę, że to zemsta kolegów „pługowego”. Ale to było nielogiczne, bo przecież nikt z winnych zniszczenia mercedesa nie wiedział, że Zuzia jeździ oplem. Sprawcy zniszczeń tym razem czekali skruszeni. A był to dzień mojej pierwszej rozprawy rozwodowej. Grożący palec z nieba?

Inna przygoda, którą przeżyliśmy razem z mercedesem, zdarzyła się w drodze do Krakowa

– na plan Przed sklepem Jubilera. Wracałem z drugiej, decydującej rozprawy rozwodowej. Zuzia chciała się poczuć wolna od różnych przykrości życia ze mną. Doprowadziła do rozwodu cywilnego. Myślałem o tym. Padało. Na trzydzieści kilometrów przed Wawelem wyjeżdżał z bocznej drogi fiat 126p. Mignąłem światłami. Zatrzymał się. Nagle kilkanaście metrów przede mną ruszył. Na szczęście nie jechałem za szybko. „Skasowałem” jednak prawie doszczętnie cudzy samochód i poważnie uszkodziłem przód własnego. Kierowca fiata, zszokowany, nawet nie protestował. Jego wina była ewidentna. Napisał do mnie potem list: przypomniał, że mi wtedy zajechał drogę. Jest felczerem, rencistą, ma chorą matkę – nie może znaleźć karoserii... Może bym mu pomógł. Co tydzień sobie mówiłem, że się tym zajmę – i dotąd się nie zająłem. Za dużo rzeczy miałem do ogarnięcia, trochę mi też było nie na rękę prosić o coś władze. Ale wstydzę się.

Przez 4 godziny trwały badania krwi, protokół etc. Sierżant przez cały czas próbował się skontaktować z hotelem, gdzie miałem mieszkać: chciałem uprzedzić, że nie zdążę na czas. Konno bym zajechał. W końcu samochodem pomocy drogowej dojechałem do hotelu. Później okazało się, ze w solidności ubezpieczeń nie odstajemy zbytnio od Francji. Agent francuski okazał się oszustem – w przeciwieństwie do „Warty”, tym razem wzoru rzetelności.

ASFALT I WERTEPY

Kiedy we Włoszech zagrałem choreografa rosyjskiego pochodzenia (Passi d'amore), za nadwyżkę pieniędzy kupiłem mercedesa 300 turbo ciemnozielonego, siedzenia ze skóry, klimatyzacja, rozsuwany dach, ABS, podczas jazdy po śliskim podłożu automatyczny napęd na cztery koła. Czarną studziewięćdziesiątką do dziś jeździ Zuzia.

To był zakup trochę na wyrost – samochód dla ludzi, którzy na koncie dolarowym mają o jedno zero więcej niż ja. Kosztował wówczas – po uwzględnieniu moich życzeń – około 100 tysięcy marek bez cła i podatku. Auto luksusowe, ale jednocześnie zdolne do wyczynów, o które trudno podejrzewać drogie samochody.

Na trasie zdarzył się gigantyczny korek – wypadek autobusu. Obok mnie siedział Witek Markowicz, amerykański milioner (otworzył właśnie w Polsce loterię „Lotto”), Przez rów wyjechałem na zawiane pole – śniegu po ośki, ale napęd na cztery koła. Przejechałem dwa kilometry po roli. Czegoś podobnego mój towarzysz – choć samochodziarz zawołany – jeszcze nie widział.

JANUSZ OLEJNICZAK: Gdy podróżowaliśmy do Lublina – na koncert w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, byłem zaskoczony wolną, asekurancką jazdą Danka. Jego samochodowe szaleństwa to wspomnienia młodości!

ZBIGNIEW PREISNER: Daniel? Jeździ świetnie!

SOBIESŁAW ZASADA: On jeździ fantastycznie!

140

Skłonność do mercedesów skończyła się nagle. Postanowiłem zjeść obiad w Gdańsku. Parking przy Starówce był już nie strzeżony – po sezonie. Zaparkowałem, bo nie chciało mi się wracać do „Heveliusa”. Po dwóch godzinach już się nie spotkaliśmy – mercedesa skradziono. Na policję.

Może by zadzwonić na granicę, żeby go nie wywieziono z kraju?

Dobry pomysł. Tylko niech się pan spróbuje dodzwonić do posterunków granicznych! Odrazą napawała mnie myśl, że co dzień będę musiał uważać i myśleć, czy znów jakieś

łapy nie obmacują mojego samochodu. Dostałem odszkodowanie. Od dawna chciałem kupić samochód terenowy. Wybrałem nissana patrola – przydarzyła się jeszcze obniżka ceny. Pragnienie luksusu mam już za sobą. Teraz cenię sobie wygodny, duży samochód. Nissan nie jest wcale powolny. Spędzam w nim dużo czasu, pokonuję ogromne przestrzenie – przemieszczanie się to część mojej pracy. A prestiż? No cóż, przypatrzmy się Niemcom. Coraz częściej przesiadają się na rowery... Ci Niemcy, którzy patrzyli na mnie z większym uszanowaniem z tego powodu, że wsiadam do mercedesa 300 turbo, nie są zza mojego stołu, a ci, którzy przy nim ze mną zasiadają... dla nich nie ma żadnego znaczenia, czy mam samochód i jaki.

Nissanowi jestem wdzięczny, bo zapobiegł wielkiej przykrości. W zeszłym roku wracaliśmy z synem z Hamburga na Wigilię. Kocham opłatkową tradycję i nieobecność w tym dniu właśnie w Polsce nie byłaby dla mnie czymś przyjemnym. Wyjechaliśmy przed nocą – dziewięćset kilometrów, nawet jeśli ruch przedświąteczny okazałby się większy, niż przewidywałem, to dotarlibyśmy do Warszawy następnego dnia. Ale zapomniałem o podwyżce ceł na samochody, która niebawem miała obowiązywać. I zator z trzech kilometrów urósł do trzydziestu. Powiedziałem do syna:

– Sprawdzimy, czy tato kupił naprawdę dobry samochód...

Poprosiłem sąsiadów, by zrobili mi trochę miejsca, przejechałem wykop – i w las. Liczyłem, że trafię na leśną ścieżkę, która prowadziłaby na wschód, równolegle do autostrady. Trudno było – cały czas napęd na cztery koła (w tych warunkach mercedes by nie poradził). Do kolejki wcisnąłem się pod Świeckiem. Poczekałem jeszcze dwie godziny i przekroczyłem granicę. Zdążyłem i na wigilijną kolację, i na próbę spektaklu Hanuszkiewicza. Dzięki niemu

– nissanowi.

141

„ILE TU MOŻNA STRACIĆ?

Trzeci film z Mikłósem Jancsó – Rzym pragnie nowego cesarza – rozpocząłem już bez entuzjazmu, który towarzyszył dwóm poprzednim. Uznałem, że bardziej fascynuje mnie zwykłe, realistyczne granie niż swoista choreografia u powtarzającego się formalnie mistrza. W przerwach zabijałem czas, opowiadając aktorom, jaki będzie kolejny krok Miklósa: w którym miejscu postawi kamerę, jak będzie kazał chodzić wykonawcom itd. Rzadko się myliłem.

W filmie granym po włosku nie miało znaczenia, co mówię – i tak mnie mieli zdubbingować. Zwłaszcza u Jancsó liczy się wyraz twarzy aktora, jego wnętrze.

Uciekłem się do wymyślonej na poczekaniu metody. Dialogów miałem bardzo dużo. Za żadne pieniądze nie chciałem uczyć się ich na pamięć. Żeby jednak aktor, który miał mnie dubbingować nie miał kłopotów i nie zastanawiał się, kiedy zdanie zaczynam, a kiedy kończę, umyśliłem sobie sposób zaiste diabelski. Zaczynałem mówić po włosku, a po dwóch, trzech oryginalnych wyrazach przechodziłem na trzynastozgłoskowiec mistrza Adama Mickiewicza w jego mowie ojczystej. Prosiłem tylko suflera, żeby powiedział, ile sylab mam mówić.

Wyglądało to mniej więcej tak:

Amigo mio... – w tym momencie dostawałem sygnał, że do powiedzenia jest 86 sylab –

...Litwo ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić... – i tak aż do ostatniego słowa, znów włoskiego.

Wystarczyło sprawnie liczyć zgłoski. Nie pomyliłem się ani razu.

Rozzuchwaliło mnie to do tego stopnia, że w ogóle przestałem się uczyć dialogów. Zawarłem układ z asystentką, która – wtajemniczona we wszystko – rzucała mi tuż przed klapsem pierwsze i ostatnie słowo oraz liczbę sylab.

Jancsó opieprzał potem aktorów włoskich i amerykańskich, że grają zbyt psychologicznie.

Spójrzcie na Daniela – mówił – nie gra teatralnie. Tylko skupienie. On po prostu rozumie tę postać.

Asystentka uśmiechała się pod nosem. A ja uznałem, że już więcej nie powinienem pracować z Miklósem, bo zaczynałem śmiać się z własnej roboty.

Zdjęcia robiliśmy w Tunezji. Na plan przyszedł stary Arab, który przyprowadził do filmu swojego konia. Pięknego, siwego arabskiego pięciolatka. Zaprzyjaźniłem się ze staruszkiem. Głównie dlatego, że tylko ja z całej ekipy dbałem o tego konia: w czasie przerw zsiadałem, odpinałem popręg, prowadziłem w cień, poiłem go. Tunezyjczyk nie bez racji uznał, że znam się na koniach. Przy pomocy tłumacza zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że stary był bardzo zmartwiony, iż po jego śmierci konik dostanie się w niepowołane ręce. Chciał mi przekazać wierzchowca za zupełnie symboliczne pieniądze. W tej sprawie porozumiałem się nawet z Andrzejem Osadzińskim, ale odwiódł mnie od tego.

Nie dasz rady – mówił przez telefon – bo to i szczepienia, i kwarantanna, i transport. Zrezygnuj.

Żałowałem, bo koń był naprawdę niepospolity. Podkuty inaczej niż nasze konie, bo musiał chodzić po żwirowiskach i kamieniach. Można było w pełnym galopie rzucić wodze, a on po spadzistym zboczu, najeżonym kamieniami, potrafił sam się zsunąć, zbiec niezwykle zręcznie. Nadzwyczajny koń, niesłychanie odporny i spokojny.

142

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]