Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

ZABAWY Z ZAPAŁKAMI

Ojciec do końca życia nie załatwił sobie paszportu, a nawet dowodu osobistego, bo sądził, że powojenna władza jest nielegalna. Był bardzo konsekwentny, ale i dosyć zabawny – uważał brak dokumentów za przejaw protestu. Nie zgłosił się też nigdy po należne mu okruchy emerytury. I to już zabawne się nie wydawało. Tato miał przekonania raczej lewicowe, lecz nie komunistyczne; nie godził się na sowiecką okupację.

Myślałem wówczas, że zachowuje się głupio, bo kilkaset złotych w domowym budżecie przydałoby się bardzo. Ojciec pomagał nam w zapewnieniu codziennego ładu, był człowiekiem ofiarnym, lecz nie uporządkował sobie życia na tyle, abyśmy bez reszty mogli polegać na jego pomocy. Za ten ciągły niepokój miałem do niego pretensje. Motywy wydawały mi się niejasne, zresztą wtedy nikt mnie z nimi nie zaznajomił.

Jako dorosły zrozumiałem go lepiej, ale pozostały wątpliwości, co do kosztów jego wybo-

ru.

SKORUPKA ZA MŁODU

W 1953 roku wygrałem szkolne zawody w czwórboju lekkoatletycznym. Komendant miejscowej milicji w nagrodę udekorował mnie medalikiem z wizerunkiem Stalina. Dumny przestąpiłem próg domu.

Zdejmij to – powiedziała babcia Zosia.

To moja nagroda!

Zdejmij, bo nie dostaniesz obiadu! Nie będziesz nosił rosyjskiego wujka na swetrze. Ruscy i milicjanci zabili twojego stryjecznego dziadka, a ty...

Przy stole – cisza jak makiem zasiał. Dziadek Kazimierz, jak zwykle, nie zabierał głosu.

Nie zdejmę!

Babcia jedyny raz w życiu mnie uderzyła. W twarz.

Uciekłem z domu. Chowałem się za krzakami porzeczek i patrzyłem, jak bliscy biegają z latarkami, nawołują, denerwują się. Po kilku godzinach znaleźli mnie. Popłakaliśmy sobie na zgodę. Ale medalion zniknął z dziecięcej piersi.

Miałem chyba nie najgorsze wzorce w swoim otoczeniu. Nie były to postawy rewolucyjne czy dysydenckie, lecz uporządkowały mój sposób myślenia. Wyrobiły we mnie spokój, prostolinijność, dystans wobec rozgorączkowania polityką. Spraw politycznych w domu raczej się nie rozstrząsało, ale wiedziałem na przykład o Katyniu, w którym zginęło wielu moich dalszych krewnych i znajomych rodziny. Właśnie pewna nieufność w stosunku do zapaleńców i kontrola ze strony opiekunów uniemożliwiły mi wstąpienie do czerwonego harcerstwa. Harcerstwo, które poznałem, obywało się bez polityki; żyliśmy pięknym, skautingowym życiem, przy okazji śpiewając piosenki Szarych Szeregów. No nie, śpiewaliśmy także „Autobusy czerwienią migają...”, „MDM –dzielnica zakochanych...” i „Na prawo most, na lewo most...” – ładne muzycznie utwory, taką poezję dnia codziennego. Jak wszyscy. Ale – jak nie wszyscy – nuciliśmy piosenki symbolizujące tradycję, bynajmniej nie pokrewną osaczającej nas rzeczywistości.

Myślę, że na moje wieloletnie odsunięcie się od polityki wpłynęło również zainteresowanie sztuką. Głęboki kontakt z wartościową literaturą jest odtrutką na różnego rodzaju szaleństwa.

203

W STOLICY

Rok 1956. Pamiętam podekscytowanego ojca, który głośno klarował komuś w tramwaju:

– Nie jestem komunistą, ale przed tym człowiekiem się kłaniam! „Ten człowiek” to Gomułka. Tato też dał się ponieść październikowym złudzeniom...

W prestiżowym liceum spotkało się wiele dzieci rodziców, których dzisiaj zaliczono by do tzw. nomenklatury. Ze szczególnym sentymentem wspominam Małgosię Januszko i jej rodzinę. Wizyty w jej domu oduczyły mnie ferowania łatwych wyroków. Ojciec Małgorzaty – jak już wspominałem – był wojewodą olsztyńskim, potem pracował w Komisji Planowania. Zachodziłem często do ich służbowego mieszkania przy ulicy Łowickiej: przy stole mówiło się o sztuce, także o sporcie – jeśli poruszyłem ten temat... Zaznaczał się pewien wykwint życia i subtelność rozumowania.

Najinteligentniejsze dzieci komunistycznych dygnitarzy przechodziły powoli ze stanu akceptacji, zaobserwowanej u rodziców, do krytyki otaczającego nas wówczas świata. Miały lepszy od innych dostęp do informacji. Porównanie tego, czego się dowiedziały nieoficjalnie lub półoficjalnie, z tym, co czytały na transparentach czy w gazetach. umacniało w nich krytycyzm. Takim przemianom podlegali Jacek Kuroń, Adam Michnik czy – później – Magda Umer lub Agnieszka Holland.

ADAM MICHNIK: Liceum – to jeszcze lata spokojnego słońca. Może i coś rezonowałem, ale nie było w tym niczego z heroizmu. Zawiązywały się pierwsze grupki młodzieży, dyskutujące o polityce. Jedną z nich utworzyłem ja, razem z Andrzejem Titkowem, Bogdanem Naumienko, Andrzejem Bieńkowskim i Markiem Wyczółkowskim.

STATYŚCI W GŁÓWNYCH ROLACH

W roku 1968 miałem dopiero dwadzieścia trzy lata, ale nie byłem już zintegrowany ze swoim pokoleniem. Stałem się wychowankiem pokolenia starszego – Wajdów, Konwickich...

Z nimi przestawałem, od nich czerpałem umiejętność analizowania tego, co dostrzegałem w sobie i wokół siebie.

ADAM MICHNIK: Daniel po ukończeniu liceum skoncentrował się na sztuce, a nie na polityce. Pamiętam kręcenie Krajobrazu po bitwie... Wyszedłem wtedy z więzienia i Titkow – wówczas asystent Wajdy – chciał mi dać zarobić. Postanowił zrobić ze mnie statystę. Ale SB się o tym dowiedziała i Titkowa wyrzucono na zbity pysk...

Widziałem wówczas na planie Daniela. I on mnie widział, lecz nie podszedł do mnie. Nie. nie obawa – Daniel jest człowiekiem odważnym. Co innego go wówczas interesowało. Jakby bronił się – być może podświadomie – przed kontaktem z inną bajką.

Po prostu polityką się nie interesował. O, sztuka – to było coś. Takich jak ja uważał za maniaków – mniej czy bardziej nieszkodliwych. Człowiek tak zareaguje, gdy podejdzie do niego kolega z klasy i powie:

Jestem James Joyce.

Taaak... Przepraszam, spieszę się!

A potem się okazuje, że to jest Norwid. Tak nas traktowano – jak fantastów (że niebezpiecznych wiedziały „służby”)... Dziś się mówi: wszyscy walczyli, ginęli. Baśnie. To, co gadaliśmy, mogło wyglądać na szaleństwo. Nie mam więc pretensji, że Daniel nie brał nas na serio.

Podczas dramatycznych, marcowych wydarzeń kręciliśmy film bynajmniej nie polityczny

Wszystko na sprzedaż. Wiedziałem, że historia przechodzi obok nas – i to w sensie dosłownym: gdy na Krakowskim Przedmieściu „siły porządkowe” pacyfikowały studentów i ,,wywrotowców”, nasza ekipa realizowała (przy ulicy Mazowieckiej) właśnie scenę, w której Łapicki i Tyszkiewicz patrzyli na obrazy... Nie postawiliśmy jednak kamery przy Trakcie Królewskim czy uniwersyteckim dziedzińcu, by filmować cały ten antyinteligencki i antyse-

204

micki zgiełk... Ograniczyłem się do noszenia studenckiej czapki i pomysłów, które w filmach dałyby wyraz mojemu niepokojowi.

W tymże roku bratnie wojska interweniowały w Czechosłowacji. Słowami Norwida, ale w swoim imieniu, komentowałem coś, czemu zaradzić nie mogłem, a co napawało mnie odrazą. Ale byłem bierny. Nie wiązałem się z żadnymi kręgami, uchodzącymi za dysydenckie. Trwały jedynie indywidualne przyjaźnie. Gdy Michnik siedział w więzieniu, boleliśmy nad tym; gdy z niego wychodził, fetowaliśmy go i towarzysko eksploatowaliśmy. Tyle, że spotykaliśmy się wtedy raz na parę lat...

Wkroczenie do południowego sąsiada zastało mnie na planie Pana Wołodyjowskiego. Radio podało informację o maszerujących na Pragę kolumnach, gdy ekipa zjechała do Białego Boru na Pomorzu. Łomnicki, zaangażowany wtedy w struktury partii-przewodniczki, upił się z rozpaczy. Przesiedzieliśmy do rana przy ognisku, wiedząc już, że bliski nam myślowy skrót: „Polska czeka na swego Dubczeka”, to nadzieja na spotkanie Godota. Bezradność, wstyd, zawiedzione nadzieje.

Marcowe wrzaski usłyszeliśmy także obok nas. Jerzego Hoffmana, Żyda z pochodzenia, szykanowano na przeróżne sposoby.

JERZY HOFFMAN: Drugi reżyser próbował zorganizować strajk ekipy. Od tych zamiarów odwiedli go oświetlacze, którzy z kablami w ręku stanęli w mojej obronie. Dostałem zawiadomienie ze Stowarzyszenia Filmowców Polskich – a byłem jego członkiem-założycielem i członkiem pierwszego prezydium – że z ubolewaniem przyjmuje się moją rezygnację. Tyle, że ja jej nigdy nie składałem! Powodem rewizji w moim domu stało się oskarżenie, iż mam drukarnię, która wypluwa wrogie ulotki. Przeszukania przeprowadzano także w moim pokoju hotelowym. Wielogodzinne przesłuchania skończyły się dopiero wtedy, gdy zadałem pytanie:

– Chcecie, żebym wyjechał, tak? Dobrze. Skończyłem studia w Moskwie, moja żona jest Rosjanką. Owszem emigruję, ale do Związku Radzieckiego!

To był blef, ale poskutkował. Prawie cała ekipa, z którą kręciliśmy Pana Wolodyjowiskiego, okazywała mi lojalność i przyjaźń. Ale zmęczyłem się inspirowaną z zewnątrz nagonką. Nie miałem ani psychicznych, ani fizycznych sił, aby zrealizować serial telewizyjny. Robotę – za moją aprobatą – przejął Paweł Komorowski. Na koniec wyrządził mi jednak pewną przykrość, bo nie zaznaczył wyraźnie w napisach na taśmie filmowej, ile przejął z mojej „kinowej” roboty. Ale to w końcu drobiazg...

Wiedzieliśmy, że Hoffman nie będzie reżyserował telewizyjnej wersji Pana Wołodyjowskiego. Jego rezygnacja, jak nam się wtedy zdawało, okazała się efektem zmęczenia. Gdyby go administracyjnie zmuszono do wycofania się, być może wszyscy, a na pewno znakomita większość aktorów, stanęłaby za nim murem...

Każdy z nas żegnał wtedy swojego Żyda. Jedni emigrowali – jak to niegdyś Urban słusznie zauważył – bo swoją polskość wiązali z uczestnictwem w elitach. I wtedy pakowanie przez nich manatków i wyjazd wydawały się czymś niskim. Większość jednak opuszczała kraj, bo smarowano im gównem drzwi, szykanowano w sposób ewidentny, usuwając na margines normalnego życia i zmuszając do wyniesienia się z Polski. Wyjeżdżali z Polski dorośli, zabierając dzieci, które nierzadko w przeddzień podróży dowiadywały się, że ich przodkowie byli Żydami.

W tym czasie na dobre zaczęła się polaryzacja polityczna w środowisku ludzi filmu. Ja byłem identyfikowany – i słusznie – z grupą Wajdy. Pojawił się Gontarz, do niego przytuliły się beztalencia, ale i osoby bardzo utalentowane: Filipski czy – również uzdolniony, ale nie na miarę swoich ambicji – Poręba. System totalitarny przygarnia i wykorzystuje najczęściej zawiedzionych artystów... Nie była to liczna grupa, ale narobiła wiele złej krwi. Reżyserzy powiązani z tymi „prawdziwymi Polakami do sześcianu” nie mogli skompletować według swoich życzeń obsady realizowanych przez siebie filmów. Trzeba się było odwoływać do aktorów, którzy mieli gdzieś politykę, albo do cyników, albo do egzemplarzy z drużyny Ryśka Filipskiego. Tak było z obrazami Poręby, tak z filmami Waśkowskiego – żadnego polityka i miernego reżysera. Najbardziej zwartą kompanię stworzył Filipski – przede wszystkim w

205

nowohuckim teatrze. Aktorzy, zdominowani osobowością Ryśka i jego pseudopatriotycznymi ideami, przejęli specyficzną odpowiedzialność za ojczyznę. Andrzej Kozak, podczas pierwszej próby Biesów, uznał – bo Rysio mu kazał – za patriotyczny obowiązek powiedzieć, co myśli o Wajdzie. Skończył. Cisza.

– Dziękuję za wypowiedź. W dalszym ciągu podtrzymuję propozycję objęcia przez pana roli w moim przedstawieniu. Będzie mi miło, jeśli pan ją przyjmie – podsumował Wajda i kontynuował próbę. Kozak zagrał i odniósł sukces.

GOSPODARZ

Wieści o zajściach na Wybrzeżu docierały do głębi kraju wyciszone i zafałszowane. Odetchnąłem z ulgą – a wraz ze mną wielu mi podobnych – że odsunięto od władzy ekipę winnych. Chcieliśmy nareszcie z ufnością patrzeć w przyszłość.

Przez prawie dwa lata przebywałem w XVII wieku (Potop), a stamtąd widziało się niewyraźnie... Zresztą niewielu ludziom przychodziło do głowy, że system ludowej demokracji może się rozpaść. Patrzyliśmy za to wokół siebie i widzieliśmy, że nareszcie – po gomułkowskiej defensywie i „małej stabilizacji” – coś zaczyna się zmieniać.

Ciągle uważałem, że mogę istnieć obok polityki. Nie zawahałem się jeszcze przed Grudniem pospieszyć za Hanuszkiewiczem, obejmującym – po dymisji Dejmka – Teatr Narodowy. Część środowiska boczyła się na Adama za przejęcie schedy po dyskryminowanym mistrzu. Do dziś uważam, że w moim postępowaniu nie było niczego nagannego. Żywiłem przekonanie – i jak się okazało miałem rację – że ów teatr pod kierownictwem Adama stanie się szybko jedną z najważniejszych, jeśli w ogóle nie pierwszą sceną w Polsce. A tego temu teatrowi nie mógł zapewnić wakat lub dyrektor-miernota.

Zbyszek Bujak, przypominając mi niegdyś „uświetnianie uroczystości”, dopowiedział:

Ale bez przesady... Nie mogę ci wypominać czegoś, czego sam byłem świadkiem, grzecznie siedząc w żołnierskim mundurze na widowni. Mówiłeś wtedy „Odę do młodości”.

„Odę do młodości” recytowałem również z krużganków Teatru Wielkiego, patrząc na pomnik Nike. Spęd młodzieży, ogromny plac. Owacja tłumów. Widziałem, jak Breżniew dopytuje się o coś Gierka. Gierek – jak przypuszczam – musiał powiedzieć kilka słów o mnie, bo nagle obaj zaczęli mi bić brawo.

Część artystyczną reżyserował Hanuszkiewicz. Obaj wychodziliśmy z założenia, że przypomnienie rzeszom młodych ludzi „Ody do młodości” jest zawsze pożyteczne. Pod warunkiem, iż umie się to robić.

Przypominam sobie wypowiedź Wajdy, gdy został laureatem nagrody „Drożdży”, przyznawanych przez „Politykę”:

Rozumiem, że w tym kraju nie można zrobić wielu rzeczy, ale to byłoby wspaniale, aby ministrem kultury został na przykład Rakowski.

W tym czasie dostałem jedyne krajowe oficjalne wyróżnienie – przyznano mi nagrodę państwową. W komisji typującej laureatów znaleźli się m.in. Hanuszkiewicz, Holoubek, a patronował jej Kraśko, w końcu też człowiek nie najgłupszy.

22 lipca zaproszono mnie do Komitetu Centralnego w towarzystwie innych nagrodzonych

Zanussiego, Swinarskiego, Kuncewiczowej. Przyjmowali nas Gierek i Jaroszewicz. Palnąłem świąteczną mówkę. Powiedziałem, że miałbym wiele gorzkich słów do powiedzenia, ale jest święto i trzeba mówić o pozytywach. No i oświadczyłem, że się cieszę, iż Trasa Łazienkowska się udała; że ja miałem kiedyś dwie zabawki na rok, a mój syn – choć nie jestem specjalnie zamożny – ma ich bez liku. Coś się jednak zmieniło i chciałem władzom tego kraju podziękować. Swinarski dodał, że nie ma właściwie niczego do powiedzenia, ale że zaprasza pana I sekretarza do Krakowa. Do teatru.

206

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]