Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

NOC Z PONIEDZIAŁKU NA CZWARTEK

Z biesiadami jest tak, jak z rolami – pamięta się najdokładniej ostatnią i największą. Ostatnie przyjęcie z pewną fantazją, przydarzyło mi się w ubiegłym roku z okazji ceremonii wręczania „Felixów” w Berlinie. Z radością powitałem tych, których napotykam rzadko – Bena Kingsleya, Martę Keller, Lamberta Wilsona, Volkera Schloendorffa, Bernardo Bertolucciego... Takie gale odbywają się również po to, aby aktorzy i reżyserzy mogli się spotkać. Gada się o przyszłych planach, cieszymy się, że żyjemy, że nie postarzeliśmy się tak bardzo, że dalej możemy wypić trochę wódki i opowiedzieć tę samą anegdotę.

Ostatnim razem siedzieliśmy do późna w berlińskim nocnym lokalu. Byliśmy na rauszu. Około 6 rano, gdy rozmowy już przycichały, postanowiliśmy ożywić zabawę. Z pewnym mężczyzną, właścicielem „Paris-Bar” – bardzo znanym w niemieckim środowisku artystycznym jęliśmy siłować się na rękę. Przegrywający miał rozebrać się do naga i – niby kelner – podawać do stolika napoje. Wygrałem. Nazajutrz o negliżu tego człowieka mówił cały Berlin.

A o najbardziej uroczej, może i najdłuższej, alkoholowej przygodzie mówiła tylko okolica mojego ukochanego Drohiczyna. Z Warszawy wyruszyliśmy z Maciejem Karpińskim w dwa samochody. Słoneczko świeciło, asfalt nawijał się na koła – nic nie zapowiadało nieszczęścia.

W samochodzie siedziała obok mnie Zuzia (jeszcze wtedy narzeczona – „na próbnych numerach”, jak mawiała). Chciałem jej, Karpińskiemu i Jankowi Boguszewskiemu, późniejszemu świadkowi naszego paryskiego ślubu, pokazać miasteczko, w którym się wychowałem. Maciek następnego dnia miał jakieś sympozjum w zespołach filmowych, Janek, architekt, też musiał nazajutrz wracać do Paryża. Pożyczyliśmy nowiuteńki samochód od Magdy Umer – z zamiarem, że wieczorem go zwrócimy.

Zaczęło się na cmentarzu. Wskazałem moim gościom kapliczkę, zbudowaną nie opodal miejsc, gdzie kręciliśmy Panny z Wilka. Był pod nią pochowany znany archeolog Szmidt, pochodzący właśnie z Drohiczyna. Jego matka przeżyła go i w maleńkiej kapliczce 2 na 3 metry zamieszkała nad jego grobem. Boguszewski uronił łzę i otworzył „piersiówkę”.

Potem wpadliśmy do plebana, księdza Bogdana, mojego kolegi ze szkoły. Zafrasowany, załamywał ręce:

– Gdybym był wiedział, to bym coś przygotował, a tak to tylko naprędce...

„Naprędce”! Siostrzyczki wniosły dziczyznę, szynki, schaby... Już stół się uginał, a Bogdan wciąż się sumitował.

– No to wy się tu zabawcie, ja was opuszczę, bo mam nabożeństwo majowe. A tu wam dam spirytusik z miodem i cytrynką. Poczekajcie trochę, aż się przegryzie...

Już po chwili stwierdziliśmy, że skosztować przed przegryzieniem nie zawadzi. Niestety – wskutek niecierpliwości – nie dowiedzieliśmy się nigdy, jak smakuje odstany trunek...

Potem gościł nas cały Drohiczyn. Minęły trzy dni i trzy noce. Panowie zawalili wszystkie swoje zawodowe obowiązki. Powoli – w nielicznych chwilach względnie jasnego umysłu – przychodziło opamiętanie: imperatyw ewakuacji. Nie było to proste, bo drogi zabarykadowano ciągnikami, furmankami... Nasi gospodarze chcieli, by zabawa się nie kończyła – takie mniej więcej opowieści snuł w XVIII wieku Kitowicz. Przenieśliśmy fiacika Magdy przez mokradła, by wyjechać na warszawską szosę.

W połowie szaleństwa przyjechał Andrzej Żuławski, z ówczesną swoją narzeczoną. Chciał kupić ziemię w Drohiczynie. Gdy zobaczył, co się wyprawia, lekko zdębiał. Jego dziewczyna doradziła, by szybko wypił butelkę, to się z nami i z miejscowymi szybko dogada. Rychło kupił ziemię.

Uczta, kończąca każdy tomik opowieści o galijskim Asterixie, była niczym wobec tego, co się działo wtedy, późną wiosną w Drohiczynie...

Żałowałem tylko, że nie było z nami Agnieszki Osieckiej (która w „Who is who?” wpisała jako hobby – alkohol). Upijać się z nią – to rozkosz. Jeden warunek: trzeba trzymać równe

30

tempo w wychylaniu kieliszków. Agnieszka, gdy wleje już w siebie odpowiednią dawkę wódki, z uporem powtarza to samo zdanie. Kiedy jestem tak samo pijany, te same słowa usłyszane po raz czwarty fascynują mnie tak jak przedtem. Kiedy jestem trzeźwy – niekoniecznie.

Inna noc z poniedziałku na czwartek zdarzyła mi się w towarzystwie Nikity Michałkowa i Marcello Mastroianniego. Przyjechali do Warszawy na zaproszenie organizatorów pokazu ich wspólnego filmu Oczy czornyje. Gospodarze nie mieli już forsy na godne przyjęcie gości i poprosili, abym się zajął moimi przyjaciółmi.

Marcello nie bardzo miał ochotę zwiedzać muzea i patrzeć na Starówkę. Postanowił nie ruszać się z „Victorii”. Nikita lojalnie chciał mu towarzyszyć. Gościłem ich zatem w hotelu przez półtorej doby.

Potem odwiozłem tę dwójkę na lotnisko – w stanie wskazującym na niepełną kontrolę nad sobą i głębokie zmęczenie. Wylatywali do Paryża, gdzie czekały na nich przedstawienia Platanowa.

Na francuskim lotnisku – jak mi później opowiadano – wypadli z samolotu, z trudem zachowując równowagę. Zmienili już także kolor twarzy z fioletowego na bardziej beżowoludzki. Zapytano ich, co się stało?

Mieliśmy straszny wypadek w Warszawie – odpowiedział Marcello.

Wpadliście pod samochód?

Gorzej. Spotkaliśmy Daniela Olbrychskiego.

Głosił to bezczelnie, a ja do wódeczki naprawdę go nie nakłaniałem. Nie potrzebował zachęty. Przeciwnie – chciałem mu pokazać Łazienki, opowiedzieć historię mojego miasta. Miał co innego w głowie. Trochę wtedy przestałem wierzyć, że niewinność zawsze się obroni...

MAŁGORZATA BRAUNEK: Daniel jest człowiekiem bardzo towarzyskim. Do picia potrzebuje kompana. A jak znajdzie kogoś, kto mu dorównuje! Kiedy kręciliśmy Skok, razem z Opanią mieli tak zwane trzydniówki. Po prostu nie mogli skończyć. Przychodzili na plan w strasznym stanie; te czerwone oczka... No, trudno się dziwić, bo pili do czwartej czy szóstej nad ranem, a za godzinę, rozpoczynaliśmy pracę. Mieli żelazne zdrowie!!!

STANY ŚWIADOMOŚCI

AGNIESZKA OSIECKA: Początek biesiady wygląda w wykonaniu Daniela bardzo statecznie. Pije po polsku, z ogromną godnością. Zaczyna się to, jak przyjęcia u Radziwiłła albo dostojne chłopskie wesela z czasów Witosa. Mrożona wódka w krysztale, to sumiastego, metafizycznego wąsa podkręcamy, wytworna zakąska – wszystko w bardzo dobrym guście. Potem następuje styl francuski. Do rozmowy wchodzą może bardziej filuterne tematy. Nastrój jest francuski, nawet gdy siedzimy nad halibutem z puszki.

A potem już zaczyna się pić normalnie, bez żadnego uważania. Daniel przestaje wcielać się w rolę dostojnego, powściągliwego biesiadnika. Aha, między etapem francuskim a normalnym piciem widzowie mogą obserwować przerywnik gimnastyczny – mocowanie na rękę.

Raz było bardzo śmiesznie. W Londynie, dzięki mojej ciotce Zofii Arciszewskiej, poznałam księcia Jana Sapiehę i jego żonę, księżnę Sapieżynę. Na ich to właśnie przyjęcie pozwoliłam sobie pójść z Danielem. Ledwie rzucił okiem na salon, powiedział:

Wyzywam księcia Jana Sapiehę na rękę!

Doprawdy, bardzo rad bym się pojedynkować, ale mam grypę... W moim imieniu będzie walczył mój sekundant, pan Olejnik.

Pan Olejnik – młody, barczysty człowiek, rodem z Warszawy. Szamotali się potem chyba przez pół godziny na dywanie, zanim poszliśmy się upić do kąta. Ha! W Spatifie Danek potrafił całą męską część sali wyzwać na rękę...

Zatem gdy zaczynało się picie bez wydziwiania, przychodziła pora pieśni Wysockiego. Taka edukacyjna. Pamiętam, jak u mnie odbył się pojedynek na poetów. W latach siedemdziesiątych przyjechał do Warszawy Bułat Okudżawa. W moim mieszkanku stało pianino. Okudżawa siadł przy nim. Grał i śpiewał swoje piosenki. Wielbiciele Okudżawy – goście, ja, mama – siedzieliśmy wokół niego. Daniela to znudziło. Poszedł do kuchni i

31

tam dał recital, złożony z piosenek Wysockiego – konkurencyjny wobec Okudżawy. Ale oryginał bardziej ludzi pociągał, więc zaczęli czmychać z tej kuchni jeden po drugim, pod jakimiś pretekstami. Tylko staruszka, gosposia, pani Helena wysłuchała recitalu Daniela do końca...

Tak doszliśmy do Wysockiego. To jest występ z konferansjerką – z komentarzem, wspomnieniami. Potem Daniel z reguły rzuca myśl, aby się przemieścić. Zatem – podróż. A później cykl opowieści o bardzo męskich przygodach – typu: pogrom terrorysty albo przygody sportowe. Kolejny, ostatni etap to już Norwid. Aleja tylko raz „dożyłam” do tego momentu...

JANUSZ OLEJNICZAK: Nieprawda, to nie ostatnie stadium. Podczas naszego amerykańskiego tournèe nadciągała jeszcze „Zemsta, zemsta, zemsta na wroga...”; potem to już tylko XIII Księga „Pana Tadeusza”. Ale może to była wersja eksportowa?

32

PROWADZONY ZA UZDĘ

Wszystkiego było mi mało. Po doświadczeniach telewizyjnych, odpowiedzialności na planie Rannego w lesie, grze za pieniądze, przed prawdziwą kamerą i z dorosłymi aktorami, pragnąłem tylko jednego: jeszcze grać!

A z czym się spotykałem w szkole teatralnej? Raz na tydzień godzinka udawanej konwersacji po francusku. Nic nowego, chociaż lektorka urocza... Tak zwane scenki – prościutkie, bez dialogów. Ileż można było wymyślać tych scenek?! Albo ustawianie głosu: uczył nas doskonały fachowiec od impostacji operowej. Jak oddychać, kiedy pchnąć głos w przeponę, kiedy przytrzymać oddech. Pani od dykcji, średnia aktorka; dostawałem od niej dwóje za zżynanie się na przedniojęzykowe „ł”... Z panią Szczuką od ruchu scenicznego też wojowałem: irytował mnie ten jej klasycyzm, żeby nie powiedzieć konserwatyzm, w podejściu do przedmiotu. Głowę trzymać tak, rękę tak, chodzić jakbyś połknął kij... A ja chciałem chodzić tak jak Amerykanie, lekko się garbiąc i spuszczając głowę... Ruch, ruch, jakieś salto, które mogłem wykonać na zawołanie. No, niech się coś dzieje, do diabła!

Żadnych zajęć z kamerą ani z magnetofonem. Żadnych projekcji filmowych.

SZKOLNE IGRASZKI

Całe dnie zajęć. Po dwanaście godzin! Wszyscyśmy ze sobą bez przerwy przebywali. Nie wiedzieliśmy, jak świat wygląda, po półroczu już każdy mówił głośno do siebie. Obłęd! Do dziś na każdej zabawie studenckiej bez trudu rozpoznam studentów szkoły teatralnej. Siadają jak trzeba, mówią do siebie prawidłowo postawionym głosem, dokładnie artykułują samogłoski.

Witaj, Jacku.

Witaj. Usiądź z nami, proszę.

Mówią poprawnie, „na otwartym gardle”, przeponą, tak jak ich nauczono w szkole. A przecież artykulacja polega na czym innym – trzeba odzywać się tak, żeby zrozumiał ten, do którego się mówi. W sali teatralnej „kocham cię” musi usłyszeć nie tylko Ofelia, ale dziewczyna z włosami upiętymi w kitkę, siedząca w ostatnim rzędzie, sto metrów od Hamleta. Jeśli żona do męża idącego na wódkę krzyczy przez okno: „Ty skurwysynuuuu!”, to można być pewnym, że nie zabraknie jej głosu ani dykcji, ponieważ ona chce, żeby on usłyszał.

Studiowałem z Dolegą i Siedleckim, z Wojtkiem Brzozowiczem, który najpierw wykazał się kilkoma efektownymi rolami, a potem sympatiami do Stowarzyszenia Patriotycznego „Grunwald”. Była Danusia Rastawicka, śliczna blondynka, potem zaangażowana do Teatru Polskiego. Była też chyba Ewa Skarżanka, ale w równoległej grupie, więc jej nie pamiętam zbyt dobrze. Witek Dębicki i Małgosia Włodarska – oboje ze studia Konica. No i oczywiście Jurek Zelnik i Basia Brylska. Podobno podkochiwała się we mnie, ale ja – idiota! – tego nie widziałem. Byłem przekonany, że tworzą parę z Zelnikiem; kudy mnie do niej! Potem przez lata obiecywaliśmy sobie z Baśką, że nadrobimy tę ewidentną stratę, ale nic poważnego z tego nie wyszło...

Nasz rok nie był uważany za wybitny. Nie bez racji, jak sądzę. Ten następny, z Piotrkiem Fronczewskim – o tak! Oni szli przez szkołę jak burza, a i po studiach świetnie sobie radzili. Nardelli, Banachowicz, Krajewski – nie żyją...

33

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]