Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

Brytyjczyka pływanie po oceanie jest niemal równie oczywiste, jak sobotnie pójście do pubu przy Picadiiiy Circus. Żaden prawdziwy kapitan angielski nie rozstrząsałby problemu: cisza na morzu – ja jestem odpowiedzialny do końca swego jestestwa przed Bogiem, przed sobą (w bardzo metafizycznym sensie) za uratowanie statku. I Brytyjczyk czegoś podobnego nie napisał – to musiał uczynić zakompleksiony Polak, udowadniający wszystkim w nowej ojczyźnie, że jest lepszym od innych „kapitanem” wobec Boga, wobec królowej i siebie samego.

Taką sobie conradowską teorię wymyśliłem. I pewnie, gdyby mnie Wajda obsadził w Smudze cienia, znalazłbym moment, w którym dałbym do zrozumienia, że główny bohater to z pochodzenia Polak. A Andrzej chciał zrobić opowieść wiernie według Conrada, a nie według spekulacji na jego temat – zatem nie byłem odpowiedni. Pojawił się pretekst: jesteś za stary (Marek Kondrat jest tylko kilka lat młodszy). Dobrze, że on wczas wystąpił – to świetny aktor.

CO SIĘ KOMU ŚNI

Z końcem lat sześćdziesiątych przeczytałem absolutnie wszystko, co się zachowało z dorobku Norwida. Odnalazłem w nim to, co chcę mówić ludziom od siebie – tekstami innych. Mickiewicz, Słowacki i Krasiński stanęli wówczas ode mnie trochę dalej. Zanim jeszcze Hanuszkiewicz na nowo odkrył Cypriana Kamila teatralnej publiczności, złożyłem z utworów poety – ale głównie z listów i publicystyki – spójną całość, traktującą o patriotyzmie, tolerancji, o polskich wielkościach i słabościach. Chciałem znaleźć zrozumienie, czasami bardzo gorzkie, dla prawd i mnie bardzo bliskich. Także dla tej syntezy z norwidowskiego listu: „Jesteśmy wielkim narodem, lecz żadnym społeczeństwem”. Na fortepianie grał wówczas Chopina mój przyjaciel. Czarek Owerkowicz.

W 1970 roku gdzieś na prowincji mówiłem ze sceny słowami Norwida, o tym, co nas dręczyło i krzepiło „tu i teraz”. W pierwszych rzędach na widowni zasiadali powiatowi notable. Po występie (trzecim tego dnia) za kulisami rozstawiono kilka stołów ze skromnym poczęstunkiem – władza postanowiła zbratać się z artystami. Jakoś po trzecim kieliszku podszedł do mnie miejscowy dostojnik i powiedział, silnie wzruszony:

Panie Danielu, dziękuję – tak pięknie przypomniał pan młodzieży o patriotyzmie. Bo co my... Od lat zapominamy o nim: trzeba odwoływać się do dawnych historii – może poza jednym wypadkiem...

Jakim?

No niech pan sobie przypomni... Kto pierwszy był na dachu radiostacji w Pradze w 68? Nasze czerwone berety, proszę pana! Nasz patriotyzm był tam wtedy i w pana Norwidzie jest!

Pomyślałem wtedy: Chryste Panie! w tych mózgach nic się nie przeorze, nic nie zmieni...

No i proszę: minęły lata – mamy „Tymińskich” i ich elektoraty. Mamy „Konfederacje”, mamy tę całą resztę „prawdziwych” – niech ich szlag trafi – Polaków.

W kilka lat później, na planie Potopu, spotkałem aktora, którego, za jego talent, wyjątkowo ceniłem. W młodości był on dobrze zapowiadającym się alkoholikiem. Za radą żony i przyjaciół, do których chyba też się zaliczałem, zaczął skutecznie walczyć z nałogiem. Przestał pić. Niestety, jego energia znalazła ujście w polityce – wyrządził sobie i innym wiele złego, stając się skrajnym nacjonalistą. Powaśniliśmy się, bo – według niego – zmieniłem się w kosmopolitę, należałem do „grupy Wajdy”. Ale w filmie grało nam się znakomicie, choć lekko stroszyliśmy się na siebie. W przerwach między zdjęciami zaczęliśmy jednak gawędzić. Rozmowa zeszła w końcu na literaturę. Odezwałem się tak:

Mój drogi, jesteś na pewno szczerym, dobrym Polakiem. Ale cóż to jest polskość... Nasz rodowód wywodzi się także z literatury. A najlepszą była ta romantyczna, dziewiętnastowieczna. Z niej wyrośliśmy dzięki niej również utrzymaliśmy tożsamość narodową do 1918

48

roku – zasługi poezji są w tym może nie mniejsze niż powstań... I taki pan Adam Mickiewicz niekoniecznie by się z tobą i twoimi kolegami zgodził... Patrząc w niebo rzucił przez zęby:

– Matka Żydówka.

A Słowacki? –- Pedał.

Uśmiechnąłem się i – niemal wiedząc, co mnie czeka – zaryzykowałem:

Cyprian Kamil Norwid...

Sam się śmiejesz... To kosmopolita!

No więc kto, na miły Bóg?! – zacząłem wrzeszczeć. – Przecież nie można wyciąć w diabły całej naszej narodowej literatury!

Akurat ta, o której mówisz, jest podejrzana. Zapomniałeś zresztą o jeszcze jednej postaci

Zygmuncie Krasińskim.

No! Wszystkie listy Krasińskiego do ojca znam. To ostre rozdrapywanie przez młodego chłopca naszej tak zwanej polskości.

„Nieboska komedia”...

No co?!

A chór przechrztów?!!! – prawie łzy mu popłynęły po policzkach.

Pomyślałem: Biedny człowiek. Nie rozmawialiśmy więcej na ten temat – i dobrze nam się pracowało. On studiował historię i czytał literaturę wyłącznie pod kątem własnych poglądów politycznych, doprowadzając taką analizę do absurdu. Choroba. Ale czy przez swoje zacietrzewienie był gorszym aktorem? To moja ocena: nie.

Czy pisma Gerharda Hauptmanna, Louisa-Ferdinanda Celine'a, Knuta Hamsuna, Ezry Pounda – postaci o sympatiach skrajnie nacjonalistycznych, narodowosocjalistycznych bądź antyżydowskich muszą być oceniane z nieodłącznym dodatkiem „ale przecież autor...” i nierzadko dyskryminowane? Zmieńmy czas i miejsce: na stosach, rozpalanych przez hitlerowców, płonęły setki książek nie tylko z uwagi na pomieszczone w nich treści, ale także oblicze polityczne ich twórców. I jeszcze: fakt, że przez dziesięciolecia byliśmy odcięci od literatury emigracyjnej, jest może dla polskiego społeczeństwa większym okaleczeniem niż fałszerstwa wyborcze czy pałka na grzbiecie podczas demonstracji.

Można pluć na człowieka – czego nie pochwalam, ale rozumiem przyczyny – z powodu jego politycznych zachowań, lecz literatura to osobny obszar. To nie żaden liberalizm: „Róbcie co chcecie, rozgrzeszą was wasze dzieła” – to po prostu uczciwość. Tymczasem faszy- stowsko-komunistyczna metoda skazywania na niebyt, potępienie bądź śmieszność z racji politycznych, a nie poziomu artystycznego, wsącza się niby jad i do współczesnych polskich ocen.

Przypominam sobie, że ilekroć Zbyszek Cybulski się upił, tylekroć recytował „Obłok w spodniach” Majakowskiego. I robił to tak, iż dla każdego było jasne, że jest to wielka poezja

– niezależnie od tego, w co był zapatrzony autor. Broniewski – jego wiersze pełne zamaszystości, emocji, żaru, znakomitego poczucia formy i dźwięku – nawet wówczas, gdy składał je na ołtarzu idei, z którą się związał. Mało kto dziś chce pamiętać, że to również autor wierszy „Do Anki w Paryżu” czy „W jerozolimskim zaułku...” („Mazurek Szopena”). Lekceważony Gałczyński – Miłosz potępiał go w „Zniewolonym umyśle” jako człowieka, podkreślając jednakże jego wybitne umiejętności w operowaniu słowem. Trafił w sedno: rozpasany talent poetycki Konstantego Ildefonsa (wersy jakby od niechcenia wychodzące mu spod pióra) dostarczył mi wiele radości. Ale ja nie kojarzę Gałczyńskiego – jak większość z tych, którzy go jeszcze pamiętają z „socjalistycznej” szkoły – jedynie z „Ona mi; pierwsza pokazała księżyc”. Dla mnie Gałczyński to także młody poeta, jeszcze przed wielką wojną piszący przejmujące strofy o narodowym powstaniu – „Noc listopadową”, zakończoną tak: „Tak po trudach, po nocnych, usnęła Warszawa z ludem jak morze głupim. I wodzów tragedią”. A Harasymowicz? Politycznych – z mojego punktu widzenia – aberracji, które mu się przydarzyły, nie

49

pochwalam, ale cenię to, co napisał. Kiedyś – na wiele lat przed dziwnym stanem, zwanym wojennym – przyrównałem go do Schoenberga w muzyce. Czy powinienem zmienić zdanie, bo pan Jerzy stał się, dzięki polityce, „pryszczaty”? Nie, bo lubię czytać jego wiersze.

MODA NA LITERATA

Ze Stachurą spotykałem się nieczęsto, ale chyba można powiedzieć, że byliśmy przyjaciółmi. W końcu lat sześćdziesiątych do warszawskiego klubu literatów, gdzie się stołowałem, wpadał chłopak o wyglądzie trochę łobuziaka, trochę ekscentryka. Sprawiał wrażenie osoby nieobliczalnej i – jednocześnie – kogoś, kto ma poczucie własnej wartości. Nie bardzo wiedziałem, skąd się ono bierze. Do czasu, gdy dał mi do ręki swoje wiersze, z sugestią, aby zrobić z nich monodram. Miałem wtedy głowę zaprzątniętą literaturą romantyczną, występami, grą w teatrze i przed kamerą. Ustaliliśmy – później. Nie wiedzieliśmy, że to „później” oznacza, być może, „nigdy”. Rozmawialiśmy jeszcze wiele razy, czasem z przygodami – jak u Maryli Rodowicz, gdzie spaliliśmy jej stolik, bo spirytus w kolejną rocznicę śmierci Zbyszka palił się jednak lepiej, niż się spodziewaliśmy. Potem, gdy przeczytałem w radiu „Całą jaskrawość”, zapragnąłem z tej opowieści poety zrobić film. Stachura najpierw się zżymał – z obawy, że celuloidowa taśma zepsuje jego literaturę. Potem jednak przychodził z różnymi propozycjami, ale i one były zbyt filmowe i gubiły gdzieś po drodze klimat jego poetyckiej prozy. Już po śmierci „Steda” wróciliśmy z Chrzanowskim i Fronczewskim do tego projektu. Ale dziś mam pewność: czy z autorem, czy bez niego nie skończylibyśmy ekranizacji „Całej jaskrawości”. Nieprzezwyciężalne trudności w przekładzie. Dla polskiej mowy to był rzeźbiarz języka – chyba od czasów Leśmiana nie pojawił się taki specjalista od wyrażania rzeczy, stanów i spraw zupełnie nieprzejrzystych, niekiedy jeszcze nie nazwanych.

Stachura był człowiekiem bożym – jego stosunek do ludzi, mimo zdarzającej mu się niekiedy zewnętrznej chropowatości, stał się trochę podobny do przykładu Jezusa Chrystusa. Wierzę, że mógł – jak mówiono – nieść nieznanego człowieka przez zawiane śniegiem pola, aby ten nie zamarzł. Kiedy go znałem, nie zdawałem sobie do końca sprawy z jego szczerości i wrażliwości w patrzeniu na świat. Także z wewnętrznego dramatu, z którym się zmagał (a może była to walka z chorobą?). Myślę, że... no niech padną wielkie słowa... zrozumienie porządku rzeczy przyszło u niego wcześnie – nie, jak u Iwaszkiewicza, w późnym wieku. Ledwie zrozumiał, postanowił przestać żyć. Gdyby Sted pożył dłużej, nadal pisał i gdyby narodził się genialny tłumacz jego dzieł – byłby, jak sądzę, czytany na całym świecie.

Powiązanie życia autora z literaturą, którą tworzył – tak jaskrawe w wypadku Stachury – widoczne jest również u Marka Hłaski. Tylko że on szczerość zastąpił pozą, chroniącą jego prywatność, a kształtującą legendę. Gdy odszedł, to jakby w jego twórczości kogoś lub czegoś zaczęło brakować. Czytam właśnie po raz kolejny „Palcie ryż każdego dnia” i dostrzegam, że to, co mnie kiedyś fascynowało, odbieram jak manierę, za którą chowa się Hłasko, ze szkodą dla tego, co napisał. Trudno odmówić mu zawodowstwa – wykształcił się przecież na dobrej amerykańskiej prozie i takichże filmach. Jego powieści i opowiadania to niemal gotowe scenariusze – tylko stawiać kamerę i grać. Patrzyłem i patrzę na jego utwory pod tym kątem również dlatego, że wielokrotnie sugerowano mi, iż mógłbym wcielić się w jego bohaterów. Ale jest już zdaje się za późno – ja się postarzałem, a jego proza trochę zwietrzała.

Smutne, gdy nagle wybucha moda na jakiegoś pisarza. Mówi się o nim na prywatkach, na ulicy, często także w fachowych periodykach. A potem emocje blakną i literatura genialna (Stachura) czy fascynująca (Hłasko) trafia do głębokiej szuflady. To zresztą nie tylko polski obyczaj. Pamiętam wspaniałe przedstawienia dramatów lonesco, Dürrenmatta albo Becketta – pełne sale, rozmowy, emocje. A teraz chłód. Nie wszystko można tłumaczyć snobizmem.

50

Także moda, przede wszystkim, powodowała nami, gdy czytaliśmy Sartre'a. Już nie wiem, co mnie wtedy bardziej pociągało: czy Juliette Greco w czarnym golfie, czy pełne kontestującej młodzieży paryskie kafejki (a raczej wyobrażenie o nich), czy też poważna filozofia, która w Polsce była echem, a wynikała z potrzeby nadążenia za światem. Sartre... Owszem, zręczny pisarz. Ale wśród egzystencjalistów subtelnością i jakością pióra bił go przecież na głowę Camus... Może zresztą jestem do niego uprzedzony – nie potrafię nań patrzeć inaczej, jak przez pryzmat politycznej i filozoficznej krzywdy, którą ten guru egzystencjalistów wyrządził intelektualistom Zachodniej Europy. Indywidualny przykład: Daniel Olbrychski dowodzi zatem, że przemijanie literackich mód może rodzić nie tylko żal i zadumę, ale także przynosić ulgę.

SZTANCA: KLASYK

Czesi są dla mnie bardzo ciekawą nacją... Prymitywny stosunek do tego narodu niektórych Polaków wręcz mnie obraża. Czeskie widzenie świata kształtowało przez lata skrzyżowanie twórczości dwóch gigantów: Haška i Kafki (choć ten ostatni pisał po niemiecku). Naród, który wydał taką literaturę jest jakby uzbrojony. Myślę, że nic mu się nie stanie, a na pewno krzywdy on sąsiadom nie wyrządzi. Nie tylko dlatego, iż jest liczebnie mały...

Nurt poszwejkowski przetrwał zawieruchy hitlerowskie i komunistyczne. Z tego ducha bierze się pisanie Vancury, Hrabala, Kundery, Havla nawet czy Landovskiego i filmy całej grupy reżyserów na czele z Menziem i (kiedyś) Formanem. Próby przenoszenia na ekran czy deski sceny przygód Szwejka przez zagranicznych adaptatorów niemal zawsze okazują się kalekie. Dominuje fałsz i poza. Przy całej uniwersalności haszkowskich postaci udanie interpretować je mogą, zdaje się, tylko Czesi, wyrośli w szwejkowskim klimacie. Obcy – to jakby Europejczyk pragnący zostać gwiazdą w japońskim teatrze kabuki.

Myślę, że trochę podobnie jest z polską klasyką – dorobkiem romantyków. W XIX wieku nasze największe talenty klękały przed ołtarzem Ojczyzny. Gdyby odrzucić kontekst czysto narodowy jest to poezja najwyższego lotu i artystycznego, i intelektualnego. Puszkin to właściwie bardzo realistyczny poeta, zatem uniwersalny – w przeciwieństwie do Mickiewicza. „Eugeniusz Oniegin” został nieźle przełożony na wiele języków, a „Dziady” czy „Beniowski”... Rosjanina zna zatem cały świat, Mickiewicza – koneserzy lub ci, którzy władają polskim i znają naszą meandrującą historię. W ogromnych, silnych krajach, jak Rosja i Stany Zjednoczone, nie było potrzeby przez ostatnie dwa wieki martwić się o niepodległość, chronić swoich odrębności, znosić ucisku ze strony okupantów. Zatem i ludzie pióra pisali to, co im dusza dyktowała – nie skrępowani nakazami narodowego dramatu. Powstawała wielka, czytelna w każdym miejscu globu, realistyczna „literatura o człowieku” – raczej nie najeżona trudno czytelnymi dla postronnych symbolami.

I w Rosji, i w Ameryce rodzimy realistyczny dorobek literacki miał ogromny wpływ na szkoły aktorskie, ukształtowane w tych krajach: do grania w stylu realistycznym trzeba było zbudować odpowiedni – przepraszam za słowo – „aparat” wykonawczy. Stanisławski poszedł tą drogą. Ale jak zagrać Konrada, posługując się metodą Rosjanina... Ponoć próbował to zrobić Osterwa – osiągnął znacznie gorszy rezultat niż odwołujący się do metafizyki i uczuciowej intuicji Węgrzyn. A jak oddać realizm w Wielkiej Improwizacji, gdy człowiek przez tyle stronic poetycko gada do siebie?

W przedwojennych filmach amerykańskich widać, jak zachowywali się wtedy ludzie. W filmach polskich i może także francuskich widać, jak grali aktorzy. Obciążenie formą – nad Sekwaną Rostand, Corneille, Moliere, Racine, a u nas repertuar, którego inaczej jak z przytupem, ale i – paradoksalnie – pewną statycznością grać nie sposób. Problemem okazywało się połączenie poruszania się z podawaniem tekstu – to nakaz w sztukach realistycznych i abso-

51

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]