Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

nie zaspał, nie zachorował, nic go po drodze nie przejechało, tylko zdecydował, że nie przyjdzie, nie potrafi, nie zniesie odpowiedzialności, strasznie się boi, wszystko jest za trudne... No, schował się jak struś! Wprost mi tego nie powiedział, ale wyraźnie dał do zrozumienia. Mnie szlag mało co nie trafił! Niewiele pamiętam z tego, co mu wówczas powiedziałem, ale jestem pewien, że ani przedtem, ani potem, w czasie całego swojego aktorskiego i nieaktorskiego życia nie usłyszał tyle i tak, jak wtedy ode mnie. Obsztorcowałem go w ciągu kilku minut, po czym ledwie żywi pobiegliśmy do studia. Nic nikomu nie mówiąc, zabraliśmy się do roboty. Jak tylko Daniel wszedł „na ring”, zapomniał o wszystkich stresach i strachach. Był znakomity!

Po tym dniu – feralnym i szczęśliwym – Daniel nie tylko lubił mnie i szanował (zawsze przed świętami telefonował z życzeniami), ale wyraźnie – przez dłuższy czas – bał się mnie. Jak „czarnego luda”!

„NIGDY NIE BĘDZIESZ AKTOREM!”

Mimo zajęć z Małgorzewskim i Konicem oraz coraz większej fascynacji aktorstwem, nie przestałem trenować. Biegam w „Lotniku”, zaczynam ocierać się o coraz poważniejsze wyniki. Biegam 800 metrów, ale trenerzy szykują mnie do dłuższych dystansów. Nieprawdopodobna wydolność organizmu – jak wykazują badania. Tętno poniżej 60 uderzeń na minutę, rozpędzenie do 140-150, odpoczynek; po dziesięciu minutach puls znów normalny. Zaręba mnie podkręca, zachęca, pobudza ambicję.

Ale ja już nie mogłem. Zacząłem się opuszczać, nie chodziłem na wszystkie treningi. Nie godziłem szkoły, telewizji i sportu – tak mi się przynajmniej wydawało.

Jesteś głupcem, żadnym aktorem nigdy w życiu nie będziesz, a biegać na światowym poziomie byś mógł... – prawił mi Zaręba. Wybrał się nawet do moich rodziców, żeby pomogli mu wybić mi z głowy aktorstwo. Ale ja – kolejny raz w życiu – uparłem się. Odczuwałem już coraz większą przyjemność zawodowego próbowania przed kamerą. Ba – zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze!

Raz wychodzę ze studia przy placu Powstańców, a tu raptem ktoś się odzywa:

Chłopcze, przed chwilą widzieliśmy cię w telewizji. Jak ładnie wierszyk powiedziałeś...

I nagle grupa ludzi wpatruje się we mnie, uśmiecha, życzy powodzenia. Przyjemność? Szacunek? Biec 10 kilometrów dziennie to była ciężka praca, traktowałem ją bardzo poważnie. Jak zawodowiec. Natomiast mówić wiersz na akademii, zagrać Papkina w szkolnym przedstawieniu – to przede wszystkim przyjemność. W telewizji zobaczyłem, że nauczyć się mówienia wiersza naprawdę zawodowo i powiedzieć go tak, żeby widzowie przy telewizorze ucichli, przestali jeść... – to jest bardzo trudne, może nawet trudniejsze niż pobiec 800 metrów poniżej dwóch minut.

Matka cieszyła się z mojego wyboru; było to niejako potwierdzenie także jej ambicji aktorskich, bo przecież nigdy nie zetknęła się z tym zawodem, choć pomyślnie zdała egzaminy do szkoły teatralnej. Ojciec nie uważał aktorstwa za poważne zajęcie, podobnie zresztą jak sportu. Miał nadzieję, że zostanę kiedyś adwokatem albo – tak jak on – publicystą.

Masz dobre pióro, powinieneś coś z tym zrobić... – mawiał. Do aktorstwa przekonał się dopiero po moich pierwszych rolach filmowych. A Zaręba – po zagraniu Azji przeze mnie w Panu Wołodyjowskim. Wcześniej spotkał mnie na ulicy, chyba po Popiołach.

Miałem rację, wciąż się wygłupiasz – powiedział. – A mógłbyś biegać...

MATURA

Na półrocze w klasie maturalnej miałem pięć dwój – i to z kluczowych przedmiotów. Nie chciano mnie dopuścić do zdawania matury. Mama zastanawiała się nawet, czy czasem nie podrzucić mnie ciotce z Zambrowa, żebym tam zrobił maturę. Uparłem się... Chciałem udowodnić nauczycielom, że jednak umiem, że niesprawiedliwie mnie oceniali. Same chęci nie

18

wystarczyły; poręczyła za mnie pani Szypowska, która na radzie pedagogicznej dała głowę, że się nauczę. I rzeczywiście... Całymi dniami i nocami powtarzałem materiał. Pomagała mi Małgosia Januszko. Nawet na basen Legii chodziłem z książkami pod pachą. Maturę zdałem popisowo: na cztery piątki i jedną czwórkę – z matematyki. Coś tam pokręciłem w logarytmach... Najbardziej była zdziwiona nauczycielka od matematyki; wcześniej dawała mi do zrozumienia, że jest przekonana o moim nieuctwie.

Świadectwo maturalne wręczała mi pani dyrektor Paciorkiewicz.

Trzeba było się tak cały czas uczyć, nie mielibyśmy tylu kłopotów – powiedziała. A ja na to:

Specjalnie nie przygotowywałem się do matury. Widać to po mojej opaleniźnie... Przez cały czas uczyłem się jednakowo, tyle samo umiałem, tylko nie wszyscy potrafili to zauważyć.

Nie odmówiłem sobie ostatniego słowa. Choć, oczywiście, pani dyrektor i inni nauczyciele, z matematyczką włącznie, mieli rację. Cóż z tego! Zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy Rafał, mój syn, miał takie same, jeśli nie większe, problemy z nauką.

19

RANNY W DUSZĘ

Prawie dla wszystkich było oczywiste, że powinienem zdawać do szkoły teatralnej. Wątpiłem, czy zdam. Konic i Ryszarda Hanin uśmiechali się wprawdzie pod nosem, ale nigdy nic nie wiadomo... Dla pewności złożyłem papiery także na filologię romańską. Myślałem o AWF, ale bałem się egzaminu z biologii. A na romanistykę – byłem pewien – zdam na pewno. Dwa tygodnie po, ewentualnie, zawalonym egzaminie do szkoły aktorskiej pójdę na uniwersytet i po prostu zagadam egzaminatorów po francusku. Nie miałem żadnych wątpliwości, że po roku zdawałbym do szkoły teatralnej jeszcze raz.

EGZAMIN

Kalkulowałem swoje szansę. Pani Hanin, z którą zdążyłem się już zaprzyjaźnić, wykładała w szkole. Plus. Docierały do mnie opinie, że na egzaminie nie lubią takich, co już próbowali coś grać w kinie czy prawdziwym teatrze. Minus. Oczywiście – zaprzeczały tej opinii fakty: poprzedniego roku młodzież od Konica zdała śpiewająco. Moja partnerka z Kuby, Magda Zawadzka, też. Plus. A jeśli jestem gorszy od Zawadzkiej? Minus. Nie, nie byłem gorszy. Konic powierzył mi przecież główną rolę w półtoragodzinnym spektaklu „na żywo”. Plus.

Na egzamin szedłem z ogromną tremą. Przede mną komisja, profesorowie i wykładowcy, same znakomitości: Bardini, Kreczmar, który potem został opiekunem naszego roku, pani Irena Tomaszewska, bardzo ostra, której wszyscy w szkole bali się jak cholera, do mnie miała jednak ogromną słabość – do dziś żyjemy w wielkiej przyjaźni, Świderski, Warnecki, z którym miałem kilka wykładów, Zofia Mrozowska, Zapasiewicz, wówczas asystent rektora Kreczmara, Sławomir Linder od szermierki, pan Radomski od głosu, pani Wiemann(?) od rytmiki, pani Szczuka od ruchu scenicznego, którą potem Polański zaangażował do paryskiego przedstawienia Amadeusza. Oni wszyscy i ja sam!

Nie stać mnie było na garnitur, poszedłem więc w jakiejś za ciasnej marynareczce – musiałem wyglądać na lepiej zbudowanego niż byłem w rzeczywistości.

Proszę coś zarecytować – słyszę.

„Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłaś walca, panno. Madonno, legendo tych lat. Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca...”

Dziękujemy.

„O, kurczę blade!” – pomyślałem, bo nie byłem pewien: dobrze, że mi przerwali czy źle? Powiedzieli jeszcze:

Zdejmij tę marynarkę, co będziesz robił z siebie atletę. Bez marynarki wyglądałem jeszcze okazalej. A potem tylko egzamin ruchowy, jakaś praca pisemna... Po kilku dniach profesor Bardini spotyka mnie na ulicy.

Gratuluję – mówi. – Oczywiście zdał pan. I to z największą liczbą punktów.

Chciałem zapytać, jak się te cholerne punkty w sztuce oblicza. Nie zapytałem. Byłem szczęśliwy.

20

KORAL

Wkrótce potem Janusz Nasfeter obsadził mnie w Rannym w lesie. Do próbnych zdjęć przystępowałem prawie z wymiotami – ze zdenerwowania. Wcześniej przegrałem zdjęcia do filmu Haupego, tak że i tu liczyłem się z porażką. Tym razem jednak udało się; „wykosiłem” absolwentów szkoły aktorskiej: Włodka Pressa, Macieja Bordowicza, a nawet samego Janusza Głowackiego.

STEFAN FRIEDMAN: Daniela spotkałem podczas zdjęć próbnych do Rannego w lesie na trawniku – przed wytwórnią przy Łąkowej. Nasfeter miał robić pierwszy swój film dla dorosłych, wcześniej pracował przede wszystkim z dziećmi, co zresztą dało się odczuć później na planie... Daniel był na tych zdjęciach dwa albo trzy razy, bo pan reżyser wciąż próbował. Musiał już wiedzieć, że zaangażuje Olbrychskiego, a mimo to dawał mu w kość. Daniel wydawał się bardzo zdenerwowany, bardzo chciał zagrać tę rolę. Wszyscy chcieliśmy, bo po pierwsze – to film, a po drugie – film wojenny, o którym marzą wszyscy młodzi ludzie: idziesz brudny, w kurzu, w ręku giwera, za chwilę hitlerowcy wypadną zza drzewa i będziesz ich musiał zabić. Marzenie!

– Daniel, miej to w dupie – mówiłem – nie chciej tak strasznie, nie pokazuj, że ci na tym tak cholernie zależy. Jak nie będziesz tak bardzo chciał, to zagrasz.

Pewnie mi nie uwierzył. I miał rację. Ja też strasznie chciałem zagrać w tym filmie, choć pozornie mi na tym nie zależało.

Nasfeter nie był pewien, jaką mi da rolę: czy Maćka, łobuza z Warszawy, czy Korala, wrażliwego chłopca ze wsi. Chciałem oczywiście być Maćkiem, bo Koral wydawał mi się wystraszony i jakiś mdławy. Maćka dostał Stefan Friedman, już wtedy uznany młody aktor, po kilku filmach, przede wszystkim po Miejscu na ziemi Różewicza.

Na planie nie potrafiłem zaufać Nasfeterowi tak jak wcześniej Konicowi. Być może z tego powodu często dochodziło do konfliktowych sytuacji. Szło mi źle, a świadomość tego bez przerwy psuła mi nastrój. Byłem pewien, że film nie będzie moją domeną, już raczej teatr...

Napisałem nawet do Konica rozpaczliwą kartkę, że tęsknię za atmosferą studia. Po tygodniu zdjęć, wykorzystując jakąś parodniową przerwę, wyrwałem się do moich przyjaciół z klasy, którzy odbywali ostatni wspólny spływ kajakowy. Ach, jaka to była przyjemność...

STEFAN FRIEDMAN: Daniel był zielony i zamknięty w sobie. Wymyślił sobie, że jest zlepkiem Jamesa Deana i Zbyszka Cybulskiego. Odwracał się nagle, mówił do siebie, kłócił się ze sobą. Typowy introwertyk – zamiast wyrzucać z siebie stany duszy i umysłu, to on wszystko do siebie, do siebie...

W czasie kręcenia filmu mieszkaliśmy w jednym pokoju. Był alergikiem. Myślałem nawet, iż jest to hipochondria, bo stale wpuszczał sobie do nosa jakieś krople. Strasznie się bał, że podupadnie na zdrowiu. Hipochondria na granicy niepewności siebie. Wciąż obawiał się, iż zawali nie tylko własną rolę, ale że zawali cały film. Na stoliku trzymał jakieś fiolki i butelki z lekarstwami; gdy w nocy wracałem przez okno do pokoju, to mu je strącałem. Pamiętam dobrze te buteleczki – poowijane receptami i ściśnięte gumkami. Daniel wówczas wydawał mi się taki ciągle zasmarkany, zapyziały, nieefektowny...

Zasypiał bardzo wcześnie, bo był przejęty jutrzejszymi zdjęciami. Nie zmanierował się do końca filmu, choć często się to zdarza ludziom z początku niepewnym siebie. Nie nabrał jeszcze takiej nonszalancji i szpanerstwa, z którego słynął później po Popiołach.

Nasfeter miał doświadczenie w pracy z dziećmi, dlatego nas też traktował jak dzieci. Co się który podnosił, to reżyser pstrykał go w czułe miejsce.

Kiedyś Nasfeter, któremu kolejny raz nie udało się wycisnąć ze mnie jakiegoś właściwego dźwięku czy zagrania, zwrócił się do Friedmana:

– Stefan, pokaż mu, jak to trzeba zagrać.

Ale zanim cokolwiek pomyślałem, Stefan odrzekł:

– To jest dla mnie za trudne. Nie potrafię.

Gdyby Friedman dołączył do tych pouczeń, pewnie dałbym mu w zęby i odszedł z planu. Ale nie – był na to zbyt koleżeński i wyrozumiały.

21

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]