Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

mi się, że z Joasią Szczepkowską odtworzyliśmy ludzi, którzy dopiero od czasu zabójstwa stają się impotentami. Lady Makbet jest wrażliwa – żony królów (którzy mordują, by pozostać przy władzy) jakoś nie oszalały. Makbet mówi: „Już nie zasnę, zabrano mi spoczynek”. Również w sferze erotycznej, wraz z mordem coś się bezpowrotnie skończyło.

Finałowy pojedynek tak rozwiązaliśmy, że wynikało z niego, iż udręczony Makbet właściwie popełnia samobójstwo. Takie zakończenie wyczytaliśmy w szekspirowskich nutach.

Mieszkaliśmy z Joasią Szczepkowską w krakowskim hotelu. Nawet po dwunastu godzinach pracy rozmawialiśmy o Makbecie, koncentrując się na omawianiu psychiki bohaterów i szczegółów zachowania. Byliśmy odcięci od warszawskiej codzienności. Gdy musieliśmy na dwa dni wrócić do stolicy, to podczas powrotu już gdzieś od Częstochowy zaczynaliśmy się psychicznie zbliżać do zamku Makbetów. Taki rodzaj pracy bardzo zbliża, nie można jej wykonywać z byle kim...

KRZYSZTOF ZANUSSI: Makbeta ciężko zniosłem... Zresztą nie lubię Daniela na dużej scenie, bo jego technika artykulacji jest niedoskonała. To zbyt wielki aktor, aby pokazywał publiczności akurat to, czego nie umie. A tego nie umie.

AGNIESZKA OSIECKA: Makbet Daniela? Według mnie jeden z największych Makbetów świata. Widziałam go w czasie wakacji, na wideo. Nikt ze znajomych nie chciał go wtedy oglądać. Stykali się z Danielem na co dzień. Należeli do zniecierpliwionych – gotowość do zwracania na siebie uwagi, napięcie, jakie wokół Daniela można wyczuć, jego entuzjazm, czasami nadaktywność, odbierali jako formę agresji. Woleli spokojne pogawędki przy keksie i szampanie. Swoje zniecierpliwienie „przerzucili” także na jego naprawdę wielkie aktorstwo...

Zrealizowanie tego spektaklu przekraczało możliwości organizacyjne krakowskiej telewizji. Gdyby nie pewnego rodzaju charyzma reżysera, Krzysztofa Nazara, być może nie skończylibyśmy tego przedsięwzięcia. Pomagałem mu, jak umiałem. Zaprosiłem do współpracy zawodowego operatora filmowego, Andrzeja Jaroszewicza. Jego wkład w przygotowanie spektaklu był ogromny. Ludzie pracowali po kilkanaście godzin dziennie. Płacono im zaś normalne, etatowe stawki. Obawialiśmy się, że nie wytrzymają tych kilku tygodni i rzucą swe obowiązki w diabły. Szanowaliśmy ich wysiłek. Starałem się organizować bankiety, jakieś prezenty – także za własne pieniądze. Czułem się jakby współproducentem tego projektu. Udało się, udało!

Nie udało się natomiast z Otellem. Nie chodziło o sprawy artystyczne: Chrzanowski przygotował się wspaniale! Ale... Niewyobrażalny bałagan, nieudolność w produkcji (technika, organizacja), marnowanie czasu, lekceważenie wysiłku aktorów i reżysera, skrajny brak profesjonalizmu – zgroza! Dostaliśmy z Piotrusiem Fronczewskim (Jagonem) po 25 tysięcy złotych, ale przecież nie o te grosze chodziło... Po ostatnim monologu oświadczyłem, że przez lata noga moja w telewizji nie postanie. Kolaudacja. Brawa. Ale nastał stan wojenny. Na ekranie próżno szukano Otella. Przez pięć lat – aż do mojego powrotu z zagranicy. Aby premiera się nareszcie odbyła, trzeba było – podobno – osobistej decyzji Mieczysława Rakowskiego... W tym wypadku nie miałem pecha do roli czy spektaklu. Znowu polityka i ludzie...

RZESZE NA DZIADACH

Dziady w katowickim „Spodku”? Być może tuż po koncercie grupy rockowej czy meczu hokejowym! W miejscu, które za czasów Gierka służyło przeważnie za arenę kolejnych igrzysk dla ludu...

Dwaj bardzo młodzi reżyserzy – Mirosław Kin i Adam Gessier – postanowili zestawić Tragedię romantyczną z trzeciej części „Dziadów” i „Kordiana”. Nie tylko zresztą zaplano-

126

wali, ale i znaleźli producenta – Zarząd Regionalny NSZZ „Solidarność” w Katowicach. Zapewnili także znakomitą obsadę: Bogusza Bilewskiego, Krzysztofa Chamca – (Kordiana, a w Dziadach – Gubernatora), Kalinę Jędrusik, Stanisława Niwińskiego, Witolda Pyrkosza, Justynę Kreczmarową itd.

Ja zagrałem Konrada. Większość zaproszonych aktorów występowała i w pierwszej (Dziady), i w drugiej (Kordian) części dyptyku. Część pierwszą uzupełniliśmy „Odą do młodości”

– bo to jakby prolog – i „Do przyjaciół Moskali” – ostatni akord.

6 lipca 1981 roku podczas premiery (i w czasie późniejszych przedstawień także) spóźnieni widzowie bezskutecznie szukali w „Spodku” wolnych miejsc. Publiczność nie była elitarna

– przyszedł kto chciał, kto kupił bilet. Trochę się bałem, że jeśli nie utrzymam skupienia przez cały spektakl, jakiś górnik wstanie i powie:

Opowiedz lepiej, pieronie, jak cię na pal wbijali! Próżne niepokoje. Jak ci ludzie potrafili się zasłuchać! Wiem, że sporo z widzów obejrzało Tragedię romantyczną wielokrotnie. Niech więc Maciej Prus nie twierdzi tak kategorycznie, że do Dziadów musi się dopłacać. Nikt do katowickiej sztuki nie dołożył ani szeląga. Ba! Przyniosła zyski, a aktorzy zarobili naprawdę sporo. Tym razem i krytycy mieli podobne jak widownia zdanie – wypowiadali się pochlebnie o takim połączeniu Mickiewicza i Słowackiego. Dla mnie może najmilszą recenzją była, zasłyszana tuż przed wejściem na scenę, rozmowa pomiędzy sprzątaczkami:

Idziesz dziś popatrzeć?

Dzisiaj ni mom czasu. Robota. Ale skoczą posłuchać „Zemsta, zemsta na wroga”..

BURŻUA

O czym właściwie była sztuka Petera Handkego Szaleńcy są na wymarciu? Autor, jak wielu intelektualistów zachodnioeuropejskich, występuje przeciw deformacjom, na które narażeni są ludzie żyjący w kapitalizmie. Język (tłumaczenie na francuski z niemieckiego) okazał się na tyle skomplikowany, że czasami semantycznie nie rozumieliśmy dobrze, o co w danym zdaniu chodzi. Nawet Depardieu nie wiedział do końca, co grał – jak w trudnej poezji Eliota czy Hafiza. Oczywiście z każdym przedstawieniem pojmowaliśmy trochę więcej. Nam, Polakom, wyrosłym w innym ustroju, trudno jednak przychodziło wczuć się w problemy dręczące burżujów. Grałem brutalnego kapitalistę pochodzenia niemieckiego. Postać ta przychodzi na przyjęcie do jeszcze większego „rekina” – gadają, pokazują nikczemność własnej egzystencji i niespełnienie w życiu – mimo że są miliarderami. Koniec: główny bohater rozbija głowę o mur, bo uznał, że wszystko jest bez sensu.

Zagraliśmy tę sztukę w skromnym, dotowanym, ale posiadającym wysoką markę artystyczną teatrze „des Amandiers” w Nanterre. Mimo że gaże nie były wysokie, w Szaleńcach...

występowali m.in. Gerard Depardieu, Andrea Ferreol oraz my – Olbrychski i Pszoniak. Claude Regy skontaktował się ze mną. Powiedział czym się zajmuje, kto będzie grał i co

ma mi do zaoferowania. Na koniec zapytał, czy Pszoniak mówi po francusku. Potwierdziłem, mimo iż Wojtek francuskiego nie znał ni w ząb. Nieco później Pszoniak dostał od niego list. Przybiegł z nim do mnie, abym przetłumaczył.

Wiem wszystko. Oświadczyłem, że znasz francuski.

A jak zadzwoni?

W dzień raczej trudno się dodzwonić. A jeśli złapie cię w nocy, to zaświeć lampkę, która oświetli kartkę. Na niej znajdziesz takie słowa:

Tout va bien, envoyez le contract (Wszystko w porządku, proszę wysłać kontrakt).

Nie wiem, czy ściągawka okazała się potrzebna, ale Wojtek we Francji się znalazł. Premiera w Nanterre. Siedzimy w garderobie i nasłuchujemy, jak reaguje widownia. Mówi Gérard –

127

trochę kasłania. Potem wchodzi Ferreol: cisza, nieco śmiechu. Nie jest za dobrze! Zaciskamy kciuki – od publiczności zależy nasz byt. Po piętnastu minutach na scenie ma się pojawić Wojtek – który, jako żywo, dalej nie bardzo rozumie, co mówi. A nuż wygwiżdżą? Ale nie – słyszymy śmiech: powiedział pierwsze zdanie – śmiech staje się głośniejszy: następnie kwestie – zaczynają się brawa, a potem głośne oklaski. Ferreol ściska mnie: wygraliśmy.

Wojtek – po dziesięciogodzinnej pracy dzień po dniu – osiągnął sukces. Myślę, że zwyciężyłby wówczas przed każdą publicznością... A po francusku nie mówił do tego stopnia, że gdy składano mu za kulisami gratulacje – odpowiadał inteligentnie dobieranymi replikami ze swej roli. Uważano go za oryginała. Ktoś dziwił się: jakie to trudne, tak udawać obcy akcent.

Na widowni siedzieli Andrzej Wajda i Bolesław Michałek. Andrzej powiedział mi potem, że dostał prawie ataku serca, czekając na wejście „swoich” aktorów. Uznał po prostu, iż na tle genialnie i szybko mówiących rodowitych Francuzów, Polacy będą bliscy kompromitacji.

Depardieu zebrał w prasie gorsze recenzje niż my. I niesprawiedliwie, gdyż grał fenomenalnie. Ja i Wojtek robiliśmy trochę za ciekawostki

– „O, popatrzcie: ten cudzoziemiec pięknie gra – a wy, Francuzi, nie za wiele umiecie”. Mechanizm był podobny jak w Warszawie. Gdy przyjeżdżał nawet średni aktor francuski, Polakom dostawało się od recenzentów: „O, dykcji i techniki należy się od nich uczyć”. Pisał to krytyk nie znający francuskiego! Wszystko można powiedzieć o polskich aktorach, ale nie to, że mają gorsze przygotowanie warsztatowe niż koledzy z innych krajów. Odwrotnie – przykłady Fronczewskiego czy Zamachowskiego świadczą, że ich wszechstronność i technika gry równają do najlepszych. Fronczewski zagrał Cyrana de Bergerac nie gorzej niż Depardieu

– tylko poza Polską nikt tego nie zobaczył. A ci, co widzieli – powiedzą: „O, dopiero Depardieu pokazał, jak grać w sztuce Rostanda”. Krytycy francuscy mają podobne – choć zapewne mniejsze – kompleksy, co ich odpowiednicy znad Wisły.

Inscenizacja Handkego znalazła również uznanie u publiczności, choć nie była za łatwa w odbiorze. Raz tylko na scenę w Nanterre poleciały jaja. Do teatru (bilety były drogie) przyszła razu pewnego zbuntowana, kontestująca, lewacka młodzież. Gérard mówił monolog, wyciągnąłem do niego rękę i kątem oka zobaczyłem przelatujący pomidor, który niemal trafił mnie w przedramię. Pomyślałem: może to związek zawodowy francuskich aktorów protestuje, że gra obcokrajowiec? Znowu pomidor, potem jajko! Gerard nic nie mógł powiedzieć, bo to była moja kwestia. Dał mi znak, popatrzył w oczy – dodał energii. Dokończyłem fragment roli.

Dyrektor teatru porozmawiał z młodymi: uspokójcie się albo opuśćcie teatr. Wyszli. Potem podeptali jeszcze dachy kilku drogich samochodów. Gérard był ich idolem. Sądzili, że ich zdradził, grając w burżuazyjnej sztuce, którą obejrzeć przychodzi Catherine Deneuve.

Gratka dla prasy – o czym świadczył jeden z efektownych tytułów: „Sałatka nicejska w Nanterre”.

POŁUDNIOWIEC

Rett Butler to starszy brat Rafała Olbromskiego, trochę starszy krewny Kmicica, prawie rówieśnik Borowieckiego – bohaterów polskiej dziewiętnastowiecznej literatury: postaci pozornie cynicznych, a w gruncie rzeczy nadzwyczaj romantycznych. Sympatyczny łobuz, Bohun trochę.

Daniel Benoin zwrócił się do mnie, abym zgodził się na angaż do scenicznej wersji Przeminęło z wiatrem. Dlaczego? Nie chciał iść tropami obsady filmu, próbować mocować się z legendą. Nie szukał amanta typu Clarka Gable'a (pomyślałem – a co by się stało, gdyby Retta odtwarzał wtedy Errol Flynn, który w plebiscycie publiczności zajął drugie miejsce?). Korciło mnie, by się zmierzyć z tą postacią...

128

Na scenę powieść zaadaptował Georges Soria – autor wielu spektakli (m.in. Robespierre'a z Robertem Hosseinem), cieszących się olbrzymią popularnością wśród publiczności, a nieco mniejszą wśród krytyków. Przedstawienie miało być przygotowywane w teatrze, którego szefem był Benoin – w Saint-Etienne. Jeśli realizacja by się powiodła, to prawo zakupu zawarował sobie teatr „Marigny” – jedna z najbardziej prestiżowych, komercyjnych scen paryskich.

Początkowo partnerować mi miała Isabelle Adjani, ale dowiedzieliśmy się, iż podpisała już kontrakt na występy w Pannie Julii Strindberga. Nareszcie zapadła decyzja: Scarlett zostanie Gabrielle Lazure – aktorka pochodząca z Quebecu, mówiąca po francusku z leciutkim obcym akcentem. Młoda, śliczna jak anioł – aspirująca do roli gwiazdy. Nie miała doświadczenia teatralnego, ale podczas prób zdawało się, że podoła zadaniu.

Niestety, nie miała wrodzonego temperamentu, koniecznego w roli Scarlett. Musiała go odegrać, a nie była aż tak dobrą aktorką, aby zrobić to wiarygodnie.

KRZYSZTOF ZANUSSI: Cenię Daniela za Przeminęło z wiatrem. Był gwiazdą. Szkoda, że miał marną

partnerkę...

W Saint-Etienne przez czternaście wieczorów obserwowało nas po 1500 widzów. Potem zrobiliśmy krótką przerwę na Nowy Rok, który spędziłem z Zuzią i Weroniką u Andrzeja Bachledy w Chamonix. Jeszcze kilkanaście przedstawień – i przenosiny do Paryża. „Marigny” to teatr przy Polach Elizejskich, teatr burżuazji – z drogimi biletami. Kilka miesięcy wcześniej odniósł w nim triumf Romek Polański – reżyserował i grał Amadeusza. W Warszawie Romka nie było tak widać, bo przecież nie znalazłby się taki aktor na świecie, który – mając za towarzysza Łomnickiego (Salieriego) – mógłby wskazać na Mozarta jako główną postać tej sztuki. We Francji partnerował Romkowi François Perrier - znakomity przecież aktor. A Mozart-Polański błyszczał na jego tle. Tak jak Łomnicki na tle Polańskiego.

Ogromne neony – „Daniel Olbrychski i Gabrielle Lazure w „Przeminęło z wiatrem”. Nie powiem, żeby wszystkim się podobało... Na premierę przyzyszedł „cały Paryż”. Polański kilka razy łapał się za głowę. Powiedział później:

– Grałeś dobrze. Parę razy zawaliłeś z akcentem. Ale co za idiota ten reżyser!

Hossein gratulował. Lelouchowi się podobało, lecz Brook wyszedł po pierwszym akcie. Ale widownia dopisywała przez następne sto przedstawień. Recenzje też były nadzwyczaj pochlebne.

Pamiętam, że cały czas najbardziej obawiałem się o swój akcent. Obcy ton w głosie Retta był uzasadniony, ponieważ Margaret Mitchell kilka razy napisała o cholernym akcencie Butlera – z Charleston. Inni Francuzi – „mieszkańcy Atlanty” – mówili poprawnym językiem; facet z obcego stanu trochę inaczej.

Wielogodzinne lekcje u specjalistów od fonetyki i akcentu wyczerpywały. Trafiłem do fachowca od korygowania akcentu włoskiego i polskiego – akurat podobne błędy popełniamy. Ćwiczyłem, niestety, „przez głowę”, a nie „przez instynkt” – znałem francuski bardzo dobrze, ale byłem już dorosły.

Przed każdą próbą czy przedstawieniem przepowiadałem sobie – w obecności asystentki – tekst roli trzy, cztery razy. Wcześniej robiłem to w domu: aby pamiętać o właściwym akcencie, ale także po to, by po prostu nie zapomnieć roli. We francuskim teatrze nie ma suflerów. To etat zbędny, gdyż właściciele uważają, że dają aktorowi wystarczająco dużo czasu – i płacą mu za to – aby perfekcyjnie opanował tekst. Nie ma też inspicjentów: aktor sam musi się orientować, kiedy wejść na scenę.

Zapomni roli – zgniłe jaja.

Powoli jednak nabierałem pewności siebie. Coraz rzadziej powtarzałem swoje kwestie. No i stało się...

Miałem w połowie pierwszego aktu wypowiedzieć takie zdanie, zwracając się do Melanii i Scarlett: Deux femmes et nouveau-né – c'est la folie furieuse! (Dwie kobiety i nowo narodzo-

129

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]